Adopcja w stylu neapolitańskim

    Cz. 3

Pomału rozmowa się rozkręcała. Marysia się ośmieliła, zsunęła się z kolan kierowniczki, podeszła najpierw do mnie, potem do Rosiny i wreszcie stanęła przed Fernandem. Miał na sobie elegancki wełniany sweter, cały rozpięty, bo było ciepło. Marysia chwyciła paluszkami delikatnie za górny guzik i zaczęła zapinać sweter. Wszyscy milczeliśmy. Kiedy była przy trzecim guziku, Fernando nagle krzyknął:

– La prendo! – Biorę ją!

Dziewczynka drgnęła, ale zapinała dalej. Nie zrozumiała, co powiedział. Kiedy zapięła sweter do końca, Fernando wziął ją na kolana i mocno do siebie przytulił. Marysia była raczej sztywna. Milczała. Była bardzo poważna. Potem dowiedzieliśmy się, że kilka tygodni wcześniej wzięła ją jakaś francuska rodzina, by po dwóch tygodniach próby odwieźć bez jednego słowa. Wysadzili dziecko z auta i bez pożegnania odjechali. Dziewczynka przeszła więc już takie przymiarki i pewno sobie po kolejnej za wiele nie obiecywała.

– La prendo – powtórzył Fernando.  – Biorę ją.

– Zastanów się – próbowałam go przyhamować – Nie decyduj pochopnie.

– La prendo! – powtórzył zdecydowanie po raz trzeci. Nie spytał nawet Rosiny, co o tym myśli, zdecydował za nich oboje, a żona siedziała jak porażona.   

Od tej chwili sprawy potoczyły się błyskawicznie. Państwo P. codziennie jeździli do Marysi, wtedy już samodzielnie, a ja pomagałam im załatwić jakieś niezbędne papiery. Potem wrócili na trochę do Włoch, a kiedy uzyskali zgodę na zamieszkanie Marysi ze sobą, powrócili do Warszawy i do czasu rozprawy sądowej zabrali ją na kilka tygodni do znajomego mieszkania na Saskiej Kępie.

Dziecko przy bliższym poznaniu ogromnie zyskiwało. Wcale nie było tępe! Nie wiadomo, kto określił ten jej żałosny iloraz inteligencji, bo zachowywała się rozumnie i w zawrotnym tempie przyswajała sobie włoski. Po jakimś czasie miało się okazać, że zatrważająca lista chorób i rzekoma ślepota też nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością.

Kontakt uczuciowy pogłębiał się z dnia na dzień. Rosina szybko pokochała to dziecko, a ono zaczęło do niej lgnąć. Fernando był szczęśliwy, mniej narzekał.    

Któregoś dnia Rosina pokazała mi własną fotografię z dziecinnych lat – byłam doprawdy w szoku: podobieństwo jej, jako małej dziewczynki, do Marysi było zdumiewające !  Nie tylko miała podobne rysy twarzy, też ciemne włoski z grzywką, ciemne oczy, ale nawet te nóżki jak patyczki – wyglądały jak siostry. Brakowało tylko okularów. Uznali to oboje z mężem za ostateczny znak.

A propos tych nieszczęsnych okularów i zagrożenia ślepotą: kiedy już po sprawie sądowej wywieźli Marysię – przechrzczoną natychmiast na Laurę – do Neapolu, przede wszystkim zaprowadzili ją do okulisty i internisty. Okulista zdjął dziecku całkiem niepotrzebne, jak się okazało, okulary, zbadał wzrok i stwierdził, że ona nie tylko nie potrzebuje szkieł, ale że nie grozi jej żadna ślepota. Dziecko przestało mrużyć oczy. Internista z kolei nie znalazł żadnej z przypisywanych jej chorób. Niepojęte…

            Tak więc, jeśli ktoś był tu zagrożony jakąś chorobą, to chyba najbardziej  ja, bo przed powrotem do Włoch, Fernando mocno dał mi się we znaki. A najbardziej, już pod sam koniec.

Oto podczas spaceru po Starym Mieście nabył w Barbakanie od przygodnego sprzedawcy jakieś starocie, dwa przedpotopowe żelazka i moździerz. Po co mu to było, Pan Bóg jeden wie, ale kupił ten złom i to za spore pieniądze. Gdy pochwalił mi się swoją zdobyczą, przestrzegłam go, że na wywóz przedmiotów sprzed 1945 roku, musi mieć specjalną zgodę, ale Fernando mnie wyśmiał.

            – Jeszcze mi się nie zdarzyło – przechwalał się – żebym nie przewiózł przez granicę, co sobie tylko zamarzyłem.

            Odwiozłam ich na lotnisko, ale nie towarzyszyłam aż do końca. Kiedy zdał samochód, pożegnałam się z państwem P., i z Marysią. Uznałam swoją misję za zakończoną. Tymczasem przed odlotem, celnik znalazł te cenne dla Fernanda gruchoty. Zażądał zgody na papierze na ich wywóz.

                                                    C.D.N.