Mimo licznych pojawiających się chorób, Beethoven okazywał niezwykły hart ducha. Nawet kiedy go dopadało przygnębienie, czy właściwie już depresja, sam sobie dodawał ducha i to tak skutecznie, że zazwyczaj dźwigał się z kolejnych upadków, przy czym zawsze i niezmiennie głównym jego orężem i ratunkiem była muzyka. Możemy się o tym przekonać, czytając jego listy do przyjaciela, które na szczęście ocalały. Oto jak opisywał Wegelerowi kryzys, jaki go dopadł w jesieni 1801 roku, gdy przekroczył trzydziestkę:
Pewnie nie uwierzysz, jak puste i smutne wiodłem życie w ostatnich dwóch latach; myśl o słabnącym słuchu prześladowała mnie na każdym kroku niczym upiór i uciekałem od ludzi […]
W tym samym liście znajdujemy słowa o radości tworzenia: nie ma dla mnie większej radości – pisze – niż uprawiać sztukę i ją okazywać. Tylko dzięki temu Twój Beethoven może żyć. Żadnego spokoju! […] chcę sięgnąć przeznaczeniu w paszczę; nie mogę dopuścić, by pognębiło mnie do reszty. Życie! Jakież to piękne żyć! Po tysiąckroć żyć!
Zdarzył się jednak taki czas, gdy Mistrz wycofał się z „paszczy przeznaczenia”. Przemyśliwał nawet chwilami o samobójstwie, lecz nie dopuszczał go do siebie, natomiast spodziewał się szybkiej śmierci i ufał, że sama nadejdzie, uwalniając go od kłopotu. Ulegając przeczuciom, 6 października 1802 roku, sporządził testament, adresując go do braci i bratanka.
Jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że odnaleziony dopiero po śmierci kompozytora tekst, zachował się do naszych czasów. I możemy się przekonać, że szczerze mówiąc, niewiele ma wspólnego z typowym testamentem. W gruncie rzeczy jest to wstrząsające wyznanie geniusza muzycznego, który spada w przepaść głuchoty. To jego de profundis i warto je tu obszernie zacytować, bo Beethoven obnaża w nim swoją duszę.
Przyznaje się swoim braciom do głuchoty, choć jeszcze przez dobrych kilka lat (bo przecież nie umrze!) będzie to starannie taił przed obcymi, i tłumaczy, jakim go uczyniła człowiekiem. Że w gruncie rzeczy jest kimś innym i ta fałszywa sytuacja sprawia mu ból.
Zważcie jednak- pisze – że od sześciu lat zawładnęła mną nieuleczalna choroba […] musiałem wieść samotnicze życie; i choć bywały chwile, gdy czułem chęć wzniesienia się nad to wszystko, o, jakże bezwzględnie spychało mnie na powrót w dół ze zdwojoną siłą smutne doświadczenie mego złego słuchu, a mimo to nie mogłem się jeszcze zdobyć na powiedzenie ludziom: mówcie głośniej, krzyczcie, bom głuchy; jakże bym mógł wyjawić im słabość zmysłu, który u mnie winien prezentować się doskonalej niż u kogokolwiek innego […]
I pisze dalej o konsekwencjach postępującej głuchoty, że nie dla niego jest wytchnienie w towarzystwie i że gdy tylko zbliża się do ludzi, oblewa go zimny pot. A co za upokorzenie dla muzyka, kiedy ktoś stał obok mnie i słyszał z oddali dźwięk fletu, a ja nie słyszałem nic […] takie chwile spychały mnie na krawędź rozpaczy.
Pisze dalej, że w głębi duszy nie jest gburem, złośliwcem, mizantropem, jak go ludzie określają. To głuchota uczyniła zeń odludka. Bóg to wie:
Boże! –pisze – Zaglądasz w mą duszę, znasz ją i wiesz, że kryje w sobie miłość do ludzi i skłonność do czynienia dobra […]
Ludzie jednak sądzą po pozorach, więc zwraca się i do nich:
O ludzie, gdy przyjdzie wam to kiedyś przeczytać, pomyślcie, że wyrządzaliście mi krzywdę.
I kończy wyraźnym stwierdzeniem, że mimo wszystko nie chce popełniać samobójstwa, i że zawdzięcza to sztuce. Z radością jednak spieszy naturalnej śmierci naprzeciw, godząc się na los: Przyjdź więc, kiedy chcesz, idę ku tobie bez lęku.
Zdumiewający w tym wszystkim jest fakt, że w tym samym czasie, tak nękany lękiem przed całkowitą utratą słuchu i czujący oddech śmierci, ( a może dlatego?) komponuje bardzo dużo, w tym również pogodnych, radosnych utworów, jak np. II Symfonia, w której nie ma śladu depresji. Wynika z tego, że załamania nadciągały i mijały niemal jak wiosenne burze, a tym, co trwało, była muzyka wiecznie grająca mu w głowie.
Przez wszystkie te trudne lata między trzydziestką a czterdziestką, stworzył moc wspaniałych utworów, a 7 kwietnia 1805 roku nawet sam osobiście dyrygował III Symfonią Es-dur, zwaną Eroika! A przecież już wtedy mocno niedosłyszał.
W tych samych latach twórczej obfitości, podnosi coraz wyżej głowę jej wróg, drugi demon mistrza – choroba jelit. Męcząca ta dolegliwość zostanie zdiagnozowana dopiero w 1932 roku jako choroba Crohna – Leśniowskiego. To choroba z rodzaju tych, które podobnie jak głuchota, odcinają choremu kontakt z ludźmi. Napady bólu po jedzeniu, uporczywe skurcze i długotrwałe biegunki, okresowo unieruchamiają człowieka w domu. W dodatku jelita są bardzo zależne od stanu nerwów, a przecież ani napięcie twórcze geniusza nigdy go nie opuszczało, ani porażająca wizja utraty słuchu. Wprawdzie i ta, niezidentyfikowana wtedy choroba, zwana przez Beethovena kolką, potrafiła nagle przycichnąć i dać oddech choremu, ale bywały długie okresy, gdy atakowała nieustannie.
Huśtawka objawów, a także brak perspektywy stałej poprawy i liczne złudne kuracje, wywoływały huśtawkę samopoczucia biednego mistrza, o którym przyjaciel w 1806 roku napisał, że „najczęściej jest w nader posępnym nastroju”. Tym bardziej zdumiewa i budzi wielki szacunek niewyobrażalna wprost wydajność twórcza w latach 1804- 1812.
c.d.n.