Beethoven, 4

Nie ulega wątpliwości, że najgoręcej kochał Beethoven muzykę, ale w jego czułym sercu pozostawało jeszcze wiele miejsca dla kobiety. Mistrz należał do rasy mężczyzn amoroso, nieustannie był w kimś zakochany, albo wplątany w jakąś miłosną przygodę. O jego miłostkach powiedział Wegeler:

„Prawda[…] przedstawia się tak: Beethoven nigdy nie obywał się bez miłości i przeważnie był nią wręcz owładnięty.” Nie obeszło się też bez pewnego dyskretnego przybytku. Sam napisał, że gdy go skusi konieczna potrzeba ciała do czegoś sprzecznego z lepszą częścią jego natury, choć żałuje – ulega jej i trafia do „zbutwiałej fortecy”… [Nota bene doktor Neumayr stanowczo odrzuca podejrzenia części biografów Beethovena o chorobę weneryczną.]

Kiedy wśród trzynastu odnalezionych stosunkowo niedawno jego listów natrafiono na jeden zatytułowany „Do Nieśmiertelnej Ukochanej”,biografowie Beethovena zagłębili się w dociekaniach, o jaką to damę może chodzić. Okazało się, że adresatką tych słów była Josephine Brunsvik, młoda wdowa z małymi dziećmi. W latach 1804-1807 tych dwoje łączyło wzajemnie gorące uczucie. Jednak Józefina odwołała się do rozsądku i nie związała węzłem małżeńskim z geniuszem; ucięła tę znajomość. Beethoven bardzo boleśnie odczuł to zerwanie, kochał ją nadal, kochał – jak pisał – na wieki, ale podjął „polowanie”. Kiedy kolejne, dużo słabsze emocjonalnie, związki też się rozpadały, w 1812 roku napisał w pamiętniku gorzkie słowa, adresując je do samego siebie:

Nie wolno ci być człowiekiem, nie wolno dla siebie, lecz [tylko] dla innych; nie ma dla ciebie innego szczęścia jak tylko to w sobie, w twej sztuce. Boże! Daj mi siłę bym mógł zwyciężyć siebie samego, nic mnie już bowiem nie może wiązać z życiem.

Ale miał też silne pragnienia natury intelektualnej. Znał współczesną poezję i marzył o poznaniu osobistym Goethego. Kiedy wśród rozmaitych kuracji zalecono mu pobyt u wód, kąpiele dla zdrowia, latem 1812 roku wyjechał do Cieplic i tam przypadkiem ci dwaj wielcy twórcy, sławny muzyk i sławny poeta, zostali sobie przedstawieni. Ale nie przypadli sobie do gustu.

Beethoven w oczach Poety wydał się wprawdzie niezwykle utalentowany i obdarzony potężną energią twórcy i wirtuoza, lecz niestety – wyraził się o nim Goethe – jest to osobowość zgoła narowista, co zabrzmiało nieco pogardliwie, całkiem jakby pisał o koniu wyścigowym, a nie o geniuszu.  Z kolei poeta w oczach kompozytora, pokazał się jako człowiek próżny, egoista, zepsuty pochlebstwami i życiem w dobrobycie wśród wysokich sfer:

Goethemu dworskie powietrze zbytnio przypada do smaku, bardziej niż to przystoi poecie – napisał.  Co do egoizmu Poety, wiele się Beethoven nie pomylił, bo gdy w latach chudych pozwolił sobie nader grzecznie zwrócić się do niego o protekcję u wydawcy nut, Goethe nie raczył nawet odpowiedzieć na list i palcem w bucie nie kiwnął, by mu pomóc.

 Lata 1812-14 należały do bardzo trudnych. Nastąpiło kolejne załamanie zdrowotne i psychiczne. Moje życie w rękach lekarzy – napisał w pamiętniku. Cóż po tych rękach, skoro lekarze nie znali istoty choroby i tym bardziej lekarstwa na nią. Zalecali, i to akurat słusznie, ścisłą dietę, dopuszczając tylko polewkę chlebową (którą dwieście lat temu ratował swoje jelita Pontormo we Florencji), makaron, cielęcinę, ryby, jaja na miękko i jeszcze jakieś lekkostrawne potrawy, lecz Beethoven, który lubił dobrze zjeść, szedł do gospody, zamawiał dania tłuste i ciężkie, do tego zawsze piwo albo wino, i sam sobie potwornie szkodził.

  W domu też zabrakło mądrej kobiety, która by mu umiała przygotować  zdrowe jedzenie. Jadł to, co nasmażyła jakaś prosta kucharka, czy służący,  wywołując potworne bóle jelit i mdłości. Do tego nie słuchał też lekarza, gdy zalecał odstawienie mocnej kawy i wina. Beethoven miał ciągoty do alkoholu, bo – po pierwsze – lubił wino i go sobie nie żałował, a po wtóre – mógł odziedziczyć nadmierne skłonności do picia, ponieważ jego babka i ojciec byli alkoholikami.  

Jeśli chodzi o głuchotę, to ta postępowała wprawdzie powoli, lecz  systematycznie, pozbawiając muzyka świata dźwięków. Jeszcze w 1815 roku lewe ucho coś niecoś chwytało, ale po tym roku mistrz skarży się na coraz głębszą głuchotę. Ratuje się za pomocą najrozmaitszych trąbek. Zrobiono mu m.in. taką w rodzaju cybucha: trąbkę z długiego patyka, którego jeden koniec przytykał do deski rezonansowej fortepianu, a drugi – trzymał w zębach. Ponieważ nie dochodziły do niego dźwięki fortepianu nawet w fortissimo, poprosił zaprzyjaźnionego fabrykanta fortepianów, by zamontował mu przy skrzydle urządzenie wzmacniające akustykę. Był to rodzaj budki suflera odbijającej fale dźwiękowe. Niewiele to wszystko dawało.

Kiedy czasem jeszcze występował, z jego słynnej wirtuozerii nie pozostało nic: przy forte ten biedak pozbawiony słuchu walił w klawisze z całej siły, aż brzęczały struny, natomiast przy piano grał tak cicho, że nikły całe sekwencje dźwięków – zapisał pewien kompozytor po wysłuchaniu występu Beethovena. W roku 1814 zaprzestał więc Maestro całkowicie występów publicznych. Miał zaledwie 44  lata.

Rok później dotknął go inny cios: śmierć brata, Kaspra Karola, na galopujące suchoty, jak ich matka. Ponieważ bratową uważał za kobietę zepsutą moralnie,  wstąpił z nią na ścieżkę wojenną w sprawie opieki nad bratankiem, Karlem. Wojna ta, ciągnąc się wiele lat, szarpała mu potężnie nerwy, wzmagając chorobę jelit. Nie będziemy jej tutaj wspólnie śledzić, wspominam o niej dlatego, że z pewnością przyczyniła się do szybszej śmierci Beethovena.

    W zimie 1817 roku, jakby nie wystarczyły cierpienia związane z głuchotą i chorymi jelitami, doszły nowe objawy chorobowe. Pojawiły się jakieś groźne infekcje, jednak trudno uchwytne diagnostycznie, ponieważ w listach do bliskich, np. do zaprzyjaźnionej hrabiny, Beethoven określa je ogólnikowo, pisząc „popadłem  w stan zapalny”, ale nie podaje czego. Narzeka przy okazji na lekarzy pisząc, że odstawił leczącego go dotychczas chytrego Włocha (Malfattiego, nawiasem mówiąc żonatego z Polką), któremu brakowało rzetelności i rozumu. Bo każdy lekarz, do którego się zwracał, był mądry tak długo, jak długo kompozytor widział jakąś poprawę w swoim stanie zdrowia, kiedy jednak choroba brała górę, lekarz okazywał się idiotą i nieukiem, przy czym w słowach pacjent nie przebierał.

Swoją drogą ciekawe, jak go na te nieokreślone bliżej „stany zapalne” Malfatti leczył: pacjent musiał łykać codziennie po sześć [równie nieokreślonych] proszków z sześcioma filiżankami [równie nieokreślonego] naparu […]potem znowu jakiś proszek też sześć razy dziennie, a trzykrotnie musiałem się nacierać maścią lotną [rozgrzewającą kamforą?] Nadto wszyscy lekarze zgodnie wysyłali go do wód, gdzie od wczoraj oprócz kąpieli podają mi jakiś lek, wyciąg, po 12 łyżek dziennie. I dodaje: stale żyję nadzieją, że kiedyś wreszcie skończy się ten koszmar.

                                              c.d.n.