Beethoven, 6

  Tego samego lata 1823 roku kuruje się znowu u wód w Baden. Oczy nie wróciły jeszcze do normy, a przybyłem tu ze zrujnowanym żołądkiem i straszliwym katarem [jelit]; jedno jest zasługą tej świni, mojej gospodyni, a drugie – innej kreatury, kucharki – napisał z wrodzonym sobie wdziękiem.

       To mnożenie się chorób mistrza znajdzie pełne wyjaśnienie dopiero dwieście lat po jego narodzinach, opublikuje je w cytowanej tu biografii doktor Neumayr – ich sprawcą była wspomniana już wyżej choroba Crohna-Leśniowskiego, odkryta dopiero w 1932 r., a rozpoznana w pełni w naszych czasach. Beethoven tego łańcucha  dolegliwości nie rozumiał, i co się dziwić, że całkiem bezsilny, a z natury drażliwy i wybuchowy, cierpiąc coraz to bardziej,  stawał się też coraz bardziej nieznośny. 

        7 maja 1824 roku był dniem wielkiego triumfu kompozytora. Tego dnia odbyła się prapremiera IX Symfonii z fragmentami Missa Solemnis pod batutą… samego Beethovena. Muzykom i chórzystom polecono jednak zwracać uwagę na wskazówki kapelmistrza stojącego obok Mistrza, już przecież całkiem głuchego.

  I jakże serce boli, kiedy się czyta o niebywałym sukcesie koncertu, że publiczność szalała wprost z entuzjazmu, biła brawo i tupała aż trzęsły się ściany teatru, a sprawca tych niezwykłych przeżyć nie słyszał nic i trwał nieruchomo tyłem do publiczności dopóty, aż śpiewaczka pociągnęła go dyskretnie za mankiet i odwróciła twarzą do publiczności. Wtedy i on zobaczył ten wielki aplauz i zaczął się grzecznie kłaniać. Jakże gorzka musiała to być radość…

To były coraz rzadsze dobre chwile.  W 1825 roku wystąpiły objawy ciężko chorej wątroby, krwotoki z przełyku. Pojawił się też nowy lekarz i pomógł pacjentowi na tyle, że znów mógł „pisać nuty”. Kiedy jednak, nie przestrzegając zaleceń doktora, głównie diety, ponownie opadł z sił, uznał lekarza za głupca i człowieka bardzo ograniczonego. Tymczasem z tego samego listu do bratanka, w którym nazywa lekarza głupcem, dowiadujemy się, że właśnie teraz, po posiłku w gospodzie dokucza mu biegunka. W gospodzie! Tłusty posiłek suto zakrapiany winem, a przecież tego właśnie kazał „głupi” doktor unikać.

Trzeba przyznać, że Beethoven był bardzo trudnym pacjentem i swoim brakiem zdyscyplinowania zdołał już zrazić całą armię wiedeńskich lekarzy. Był też coraz to trudniejszy w życiu codziennym. Porywczy, w napadzie złości rzucił krzesłem w gospodynię, tę – jak pamiętamy – czule nazywaną w listach „świnią”, innym razem wylał w gospodzie talerz z niepasującą mu, gorącą zupą – na głowę kelnera. Co mi przypomina inny „latający”talerz z gorącymi karczochami w rzymskiej gospodzie, jakim oberwał chłopak z rąk zirytowanego artysty malarza, sławnego Caravaggia, jakieś dwa wieki wcześniej.  Tacy są geniusze…

W sierpniu 1826 roku dowiadujemy się o rewelacyjnej kuracji na uszy, która pomogła jakiejś pani; trzeba tylko wygotować w mleku zielone skorupy orzecha i potem zakraplać to po trochu do uszu. Ale widać szybko nie pomogło, bo kilka dni później znajduje się wpis w Zeszycie o nowej trąbce słuchowej. We wrześniu o „dwóch nowych przyrządach słuchowych”. I na tym koniec wpisów o ratowaniu słuchu, widocznie kompozytor w końcu zrozumiał, że czas przestać się łudzić.

I oto zbliżała się wielkimi krokami ostatnia jesień w życiu artysty.  Siódmego dnia października w liście do Wegelera, Beethoven wyraził nadzieję, że stworzy jeszcze mnóstwo wielkich dzieł, a to dzięki swej życiowej maksymie przejętej od starożytnych, że nulla dies sine linea, czyli żadnego dnia bez [zapisanej] linijki, bo jeśli niekiedy pozwalam drzemać muzie, to tylko po to, by z tym większą werwą zbudziła się do pracy. Żeby tę muzę szybciej zbudzić, wyjechał w towarzystwie bratanka do brata Johanna, do małej miejscowości nad Dunajem.

Początkowo odnalazł tam spokój i wróciła werwa do pracy, ale swarliwość i nieznośne usposobienie wzięły górę i Ludwig skłócił się z bratem do tego stopnia, że  umęczony przyjemniaczkiem Johann po kilku tygodniach po prostu go wyrzucił. I stało się coś bardzo złego: ciężko już chory Beethoven, nie mogąc na leżący skorzystać ze środka komunikacji publicznej, wynajął najnędzniejszą furmankę, zwykły wóz mleczarski i na nim wyruszyli z Karlem w powrotną drogę do Wiednia.  

Był pierwszy dzień grudnia 1826 roku, przeraźliwie zimno. Chory nie miał na sobie ciepłego ubrania, przemarzł. Kiedy lodowaty deszcz zmusił ich do zatrzymania się na noc w przydrożnej gospodzie, Beethovena ulokowano w nieopalanej izdebce, pozbawionej nawet zimowych okiennic. I około północy zaczął się początek końca. Jeszcze do Wiednia nie dojechał, a już się zbliżał do bram św. Piotra.

Około północy chorym zaczęły rzucać silne dreszcze, pojawił się suchy kaszel, kłucie w boku i niepohamowane pragnienie z powodu wysokiej  gorączki, które  gasił zimną wodą. Nad ranem bratanek ułożył go na tej wynajętej zimnej furmance i podjęli podróż. Kiedy dojechali do Wiednia, kompozytor był już ciężko chory na zapalenie płuc. Tu zgodził się go doglądać ostatni już lekarz z gromady opiekunów niezwykłego pacjenta, dyrektor Kliniki Medycznej w Wiedniu, prof. Andreas Wawruch. I jego to zapiskom zawdzięczamy szczegółowe dane dotyczące ostatnich tygodni życia Beethovena, bo jeszcze nie umarł.

                                   c.d.n.