Beethoven, 7

Profesorowi Wawruchowi udało się jakoś opanować zapalenie płuc i po siedmiu dniach wydawało się, że niesforny pacjent raz jeszcze wybrnie z opresji. Chory wrócił do sił, nawet wstał z łóżka. Jednak dnia następnego ruszyły do ataku wnętrzności, od dawna ciężko chore. Pacjent „rozdygotany wił się z bólu, który przeszywał mu wątrobę i jelita […]nogi były potwornie opuchnięte. [..] Od tego momentu zaczął się rozwijać obrzęk ogólny” – zapisał profesor.

Brzuch był tak spuchnięty, że zachodziło niebezpieczeństwo, iż pęknie, więc 20 grudnia doktor zdecydował o nakłuciu jamy brzusznej. Wezwany chirurg w warunkach domowych, niestety, dalekich od sterylności, zrobił odpowiedni zabieg, podczas którego wyciekło mnóstwo płynu. Następnie brzuch obandażowano.

Ze względu na brak znieczulenia, nakłucie jamy brzusznej i wprowadzenie szklanej igły punkcyjnej, musiało być bardzo bolesne, ale Beethoven zniósł wszystko nad podziw dzielnie. Profesor wpisał mu do Zeszytu, że „spisał się Pan po rycersku”.

Płyn sączył się nadal. Kiedy w nocy pielęgniarka zdjęła mokry bandaż, doszło do zakażenia. Puchlina wodna nie ustępowała, brzuch stale pęczniał. W odstępie kilku tygodni chirurg musiał wykonać jeszcze trzy takie bolesne nakłucia. Po każdym z nich płyn zalewał całe łóżko, aż spływał na podłogę. Służąca musiała podstawić pod łóżko kilka drewnianych naczyń, żeby woda nie rozlewała się po pokoju. A potwornie obolały chory leżał na sienniku z przegniłej i zarobaczonej słomy, dręczony dodatkowo przez pluskwy. Jedyną pociechą w tych męczarniach, kiedy to jeszcze było możliwe, była lektura – Beethoven sięgnął do swoich „najstarszych przyjaciół i nauczycieli z Hellady, takich jak Plutarch, Homer, Platon, Arystoteles i wielu innych” – zapisał świadek tych ostatnich tygodni.

Wobec pogarszającego się stanu pacjenta, profesor Wawruch zyskał przydomek osła, a do łask wrócił oddalony niegdyś inny „chytry osioł”, doktor Malfatti. Ten widząc, że stan jest beznadziejny, zezwolił choremu na wino, co wprawdzie znacznie poprawiło mu humor, ale przecież w niczym nie zmniejszyło zagrożenia.  

Po czwartym nakłuciu, chory przepowiedział swój zgon „i  nie mylił się”, jak zapisał utytułowany „osioł”, profesor Wawruch. „23 marca ów nieszczęsny moment zbliżał się nieubłaganie”. Beethoven to zrozumiał i poprosił o pastora.

Umierał jak jakiś nędzarz w przytułku: straszliwie spuchnięty, leżał rzężąc i jęcząc z bólu, na tym przegniłym sienniku z pluskwami, (bo zabrakło słomy na zmianę!), cały zmoczony płynem z brzucha. Mijały tygodnie, śmierć ciągle zwlekała.

24 marca zapadł w śpiączkę. Wreszcie, kiedy 26 marca o godzinie piątej po południu nad Wiedniem rozszalała się groźna burza z piorunami i śnieżna zamieć, która zamieniła dzień w ciemną noc, „nagle potężna błyskawica rozdarła mrok, Beethoven otworzył oczy, wzniósł prawą rękę i trwał tak kilka sekund z mocno zaciśniętą pięścią i groźnym spojrzeniem utkwionym gdzieś w górze”. A kiedy pięść opadła, wyzionął ducha.

Tak zapisał ostatnie chwile geniusza, Gerhard, syn von Breuningów, tej rodziny od lat zaprzyjaźnionej z kompozytorem. Pamiętamy, że podobne żywioły szalały nad miastem także, gdy odchodził w zaświaty Mozart. 

Pogrzeb Ludwiga van Beethovena odbył się 29 marca 1827 roku po południu, a był tak tłumny, że specjalny oddział wojska musiał pilnować porządku. Tuż przed bramą cmentarną, bo na samym cmentarzu nie było wolno przemawiać, pewien poeta zadeklamował wiersz zadedykowany Beethovenowi. Powiedział m.in.:

„BYŁ SAMOTNY, BO NIE ZNALAZŁ SWEGO DRUGIEGO JA”.

Według doktora Neumayra bezpośrednią przyczyną śmierci Beethovena była marskość wątroby na tle alkoholowym. A ów tragiczny i powolny proces głuchnięcia z wieloletnimi przerwami, to typowy przebieg chronicznego zapalenia nerwów słuchowych. Natomiast mnożące się objawy wielu chorób, jak stany zapalne stawów, zapalenie oczu, kamica nerek, kamica woreczka żółciowego, nie mówiąc już o obniżonej odporności i stałych infekcjach górnych dróg oddechowych, oskrzeli i płuc – to wszystko wywoływała nieleczona choroba Crohna- Leśniowskiego.

Beethoven przeżył 56 lat, przed nim  Mozart – 35, po nim Chopin – 39, a po nich Czajkowski – 53. Jak widać wszyscy ci geniusze umarli za wcześnie.    

                                          KONIEC