Beethoven,2

        

            Pierwsza wzmianka o chorobie pochodzi z roku 1795 ze wspomnień Gerharda Wegelera, przyjaciela od szkolnych lat i lekarza. Kiedy pisze o trudnościach Beethovena z ukończeniem na czas Koncertu Fortepianowego B-dur, uzasadnia to  cierpieniem na „dość silną kolkę, która dokuczała mu często już od jakiegoś czasu.” „Kolką” muzyk nazywał swoje poważne schorzenie jelitowe, rozpoznane dopiero w XX wieku.

            W tym samym czasie zaczyna się udręka z zanikającym słuchem. Beethoven przyczynę tego kalectwa upatrywał w przebytym tyfusie. Według dzisiejszego stanu wiedzy i opierając się na zachowanych opisach objawów tej choroby, doktor Neumayr nie zalicza tej infekcji do tyfusu.

  Pewnego upalnego letniego dnia 1796 roku – brzmi pewna notatka w zbiorze dokumentów odziedziczonych przez bratanka kompozytora –  Beethoven  przyszedł do domu cały zgrzany, pootwierał na oścież drzwi i okna, zrzucił z siebie wierzchnie ubranie aż do spodni i stanął przy oknie, aby się ochłodzić. W konsekwencji nabawił się ciężkiej choroby, która w czasie rekonwalescencji zaatakowała narządy słuchu; od tego momentu postępował stale zanik słuchu.

            „Z tego opisu wynika jednoznacznie – pisze Neumayr – że Beethoven zapadł na ciężką chorobę, ale raczej nie był to tyfus tego typu, jaki odpowiadałby  dzisiejszej wiedzy na ten temat. Mianem tyfusu określano wówczas mnóstwo schorzeń, które przebiegały z wysoką gorączką i przejściowymi zaburzeniami świadomości, na przykład dur plamisty lub rozmaite choroby bakteryjne i wirusowe powiązane z zapaleniem opon mózgowych albo mózgu. Za tym ostatnim  przemawiałby  również wynik autopsji Beethovena w którym  wspomniano o zagęszczeniu miękkich opon mózgowych”[…]

            A zatem zapalenie opon mózgowych, powodujące degenerację nerwów słuchowych i stopniową utratę słuchu. Wstydząc się swej głuchoty, kompozytor przed wszystkimi ukrywał, że nie dosłyszy. Kiedy głuchota już była głęboka, przyznawał się do niej tylko najbliższym i lekarzom, błagając ich o zachowanie tego w tajemnicy. Ogromnie przejmujące są listy do przyjaciela, Karla Amendy, skrzypka z Kurlandii,  gdy Ludwik walczył o swoje być albo nie być jako muzyk.

Pierwszego dnia czerwca 1801 roku pisał do Karla:

[..] jakże często brak mi Ciebie w pobliżu, Twój Beethoven bowiem wiedzie nader nieszczęsny żywot w walce z Naturą i Stwórcą; często złorzeczyłem Mu, że wystawia swoje stworzenia na pastwę przypadku [..] wiedz, że mój najcenniejszy zmysł, mój słuch, uległ silnemu osłabieniu, czułem to już wtedy, kiedyś jeszcze był u mnie, a jednak taiłem to, lecz teraz sytuacja się pogorszyła; […] Proszę Cię usilnie, abyś zachował sprawę mego słuchu w najgłębszej tajemnicy.[…]

            W tym samym czasie w długim i szczegółowym liście przyznaje się do swojej tragedii drugiemu z przyjaciół, doktorowi Wegelerowi:

Chcesz wiedzieć coś na temat mojej sytuacji. Cóż, nie byłaby zła […] moje kompozycje przynoszą spory dochód […] mam chętnych wydawców,[…] płacą[..] Niestety, ten zawistny demon, moje kiepskie zdrowie, rzucił mi kłodę pod nogi, a mianowicie: od trzech lat słabnie mi słuch, a do tego z moim brzuchem, z którym już dawniej było źle, teraz jeszcze się pogorszyło, bo ustawicznie nęka mnie biegunka.

         Pisze dalej, że jakiś lekarz podawał mu olejek migdałowy na słuch, co nie przyniosło żadnego rezultatu, inny medyk, „ignorant”, zalecił zimne kąpiele, mądrzejszy – ciepłe nasiadówki i to sprawiło cud. Z brzuchem nastąpiła poprawa, ale słuch pozostał jaki był […]    

            Dodaje, że od kilku dni łyka jakieś pigułki na żołądek i pije wywar na ucho. Ale w uszach szumi i dudni mi bez przerwy dniem i nocą.[…] Gdybym trudnił się czymś innym[…] ale przy moim zajęciu jest to straszliwy stan. I daje przykład na czym polega tragedia: Aby dać Ci pojęcie o mojej głuchocie, wyznam, że w teatrze muszę się całkiem nachylić do orkiestry, aby zrozumieć, co mówi aktor. Stojąc trochę dalej , nie słyszę wysokich dźwięków instrumentów ani głosów śpiewaków […]

            I jeszcze: pragnę przeciwstawić się swemu losowi, nawet jeśli nastąpią takie momenty, gdy stanę się najbardziej nieszczęsnym stworzeniem boskim.

            Pół roku później znowu zwierza się temuż przyjacielowi-lekarzowi ze stanu zdrowia, opisując zabiegi medyczne jakie mu zastosowano.

            Pytasz, jak mi się wiedzie i czego mi trzeba: wprawdzie nie lubię rozprawiać na ten temat, ale z tobą czynię to bardzo chętnie. Od jakiegoś czasy Vering [lekarz] przykłada mi na ramiona plastry ściągające sporządzane, jak zapewne wiesz, z kantarydyny.[1] Kuracja jest nader niemiła, bo każdorazowo przez parę dni mam unieruchomione ramiona, nie mówiąc już o bólu.[…]  szum i dudnienie w uszach trochę zmalało, ale na słuch to zupełnie nie wpłynęło

            Trudno pojąć, jak to było możliwe, ale z relacji przyjaciół wynika, że mimo swoich dolegliwości Beethoven w ciągu pierwszych dziesięciu lat pobytu w Wiedniu, uczestniczył aktywnie w życiu towarzyskim, tryskając humorem, skory do żartów, a otoczenie zupełnie nie zauważało jego głuchoty, czemu sam się dziwił. Z biegiem lat i narastających dolegliwości stawał się – wbrew sobie – coraz bardziej odludkiem, i coraz bardziej kłótliwym i ponurym przyjemniaczkiem, jako że  zawsze coś go bolało, a charakter miał trudny. Biografowie piszą, że po przodkach był taki  swarliwy i wybuchowy, ale ja, poznawszy nieco świat artystów, wiem, że i bez „spadku” po  przodkach geniusze bywają nieznośni.

                                               c.d.n.


[1] Kantarydyna – organiczny związek chemiczny wydzielany przez chrząszcze w chwili zagrożenia.