Część druga perypetii pewnej „Madonny”

Lucas Cranach „Madonna pod Jodłami”

                   Szok w wyniku odkrycia prawdy  

W 1961 roku „Madonnie pod jodłami” wydarzyło się znowu nieszczęście: suche deski nie wytrzymały, jedna z nich pękła i to aż w dwóch miejscach. Tymczasem z prośbą o fotografię obrazu wystąpiło pewne wydawnictwo francuskie, które przygotowywało monografię Cranacha. Ksiądz kustosz obiecał Francuzom zdjęcie, ale przecież nie uszkodzonego obrazu! Pęknięcie szpeciło bowiem akurat czoło Madonny. Zaniósł więc obraz do Muzeum Śląskiego (dziś Narodowego) do pracowni konserwatorskiej i poprosił o ratunek.

       Wydarzyło się jednak coś nieprzewidzianego: pani Daniela Stankiewicz, doświadczona konserwatorka, oglądając obraz, poddała w wątpliwość oryginalność Cranacha: w warstwie malarskiej nie mogła się nijak dopatrzyć pędzla wielkiego mistrza! Ani jego techniki, ani – tym bardziej – talentu.

        Czar prysł. Im dłużej bowiem pani konserwator obraz badała, tym mocniej była przekonana, że to podróbka, falsyfikat. Na próżno szukała śladów sklejenia po poprzednim pęknięciu, o czym się dowiedziała od księdza kustosza; nic takiego nie znalazła.  To nie był ten obraz!

       Biedny ksiądz kustosz przeżył szok. Kiedy wieść się rozeszła w środowisku historyków sztuki, zdumienie było tak wielkie, że nie wszyscy uwierzyli w wyniki badań pani Stankiewicz. Po latach wyznała w wywiadzie, że jeden ze znanych polskich specjalistów posądził ją nawet, że robi aferę jedynie dla wywołania sensacji.

Czyż nie podobnie w tym czasie atakowano obie panie, które na plebanii w Kosowie Lackim odkryły obraz El Greka? Tyle, że im zarzucano, iż jako młode i niedoświadczone historyczki sztuki, z marnej kopii chcą koniecznie zrobić oryginał, by zyskać sławę, a pani Stankiewicz – odwrotnie, że z oryginału chce zrobić marną kopię. Ale pani konserwatorka miała poważne argumenty, znalazła aż dziesięć słabych punktów.

        Nie będę tu przytaczać ich wszystkich. Powiem tylko, że deski na których obraz namalował Cranach, były jodłowe, a ten w rękach pani Stankiewicz – na lipowych, i że szerokość desek w obu obrazach różniła się o kilka cm. Inny był też koloryt obrazu i inne krakelury, czyli siatka spękań na powierzchni obrazu. Po macoszemu także potraktowano pewien drobny przedmiot, który się okazał niezmiernie ważny. I dlatego przy nim chciałabym się na chwilę zatrzymać.

        Bo oto obok poduszki, na której siedzi podtrzymywane przez Matkę Dzieciątko, w lewym dolnym narożniku obrazu leży jakiś przedmiot. Kiedy na niemieckiej fotografii oryginału konserwatorka obraz powiększyła, ujrzała  pierścień. W przedwojennym niemieckim katalogu zabytków Wrocławia znalazła informację, że namalowany prawdziwym złotem ów pierścień miał oczko z niebieską tarczą, a na niej – uwaga! uwaga! – literki L.C. Toż to ukryta sygnatura artysty! Lucas Cranach! Tyle że zapisana w lustrzanym odbiciu i do odczytania z lusterkiem w ręku.

Malarze bardzo lubili bawić się w chowanego z przyszłymi historykami sztuki i w różnych dziwnych miejscach umieszczali swoje sygnatury. W XVII w Caravaggio np. na maltańskim obrazie ukazującym egzekucję św. Jana Chrzciciela, zapisał swoje nazwisko krwią płynącą z szyi zabitego. Leonardo da Vinci umieścił tak sprytnie swoje mikroskopijne inicjały w jednej ze źrenic Mony Lizy, że odkrył je włoski badacz dopiero w początkach XXI wieku.

Pierścień z obrazu „Madonna pod Jodłami”

Ale wróćmy do badanego obrazu, na którym nie odczytany poprawnie pierścień jest tylko „niechlujnie maźnięty”, jak zauważyła konserwatorka – a zamiast inicjałów Cranacha widnieje „jakiś bohomaz nie do odczytania”. Kiedy go jednak zidentyfikowano, rozróżniono dwie żółte litery: T.C. I chociaż nikt do dzisiaj tego podpisu nie  rozszyfrował, ów byle jak namalowany pierścień stał się gwoździem do trumny fałszerza.

                                       c.d.n.