Garść wspomnień

                                           Garść wspomnień rodzinnych

            Kiedy przyszła na świat córeczka mego brata, Małgosia, a mieszkaliśmy wtedy razem, bardzo ją pokochałam. Była miłym i dobrym dzieckiem, sprawiała nam wszystkim wiele radości. Kiedy się ją pytało, jak się nazywa odpowiadała „Osia Abi”, taki sobie wymyśliła skrót od Gosia Fabiani. A gdzie mieszkasz? – „W  Awa” – odpowiadała także skrótem, nawet smok z bajki nazywał się krótko  „ok.”

            Gdy miała jakieś 3 latka, wracała z pobytu na letnisku. Jechałyśmy tramwajem z dworca i Gosia co chwila pytała, kiedy już będzie Warszawa? Nie mogła pojąć, że już od dawna jest w Warszawie, bo dla niej Warszawą była tylko kamienica, w której mieszkała i obszerne podwórze  między budynkiem od frontu i w oficynie.

Tramwaj wjeżdżał wtedy z Puławskiej w Rakowiecką i kiedy zatrzymał się na przystanku przy Al. Niepodległości, Gosia zobaczyła na domach ślady po kulach, dziury w szarym tynku. Spytała, co to jest? Powiedziałam jej, że to ślady po wojnie, że tu Niemcy strzelali. Chwilkę pomyślała i spytała, zaskakując mnie dojrzałością:

            – Nie umieliście sobie poradzić z tymi „Miemćami”?

            – Ano, nie. A ty byś sobie poradziła? – zapytałam.

            – No pewnie! – odpowiedziała.

            – A jak? – spytałam, zaintrygowana.

            – Paleć w oko i jus – odpowiedziała.

            To powiedzenie stało się rodzinnym porzekadłem, bo to przecież dobre i proste rozwiązanie nie tylko na wojnie.

            Minęło kilka lat. Gosia była już wtedy sześciolatką, kiedy wyjechałyśmy z moją Mamą do Zakopanego i zabrałyśmy ją ze sobą. Zamieszkałyśmy, jak zwykle, na Jaszczurówce i chodziłyśmy na posiłki do sióstr urszulanek. Tam Gosia poznała przemiłego księdza kapelana, który potrafił nawiązać bliski kontakt z dziećmi. Ten ksiądz stał się dla Gosi najwyższym autorytetem.

Wieczorami, przed snem, dziewczynka odczuwała potrzebę refleksji i zamiast bajki na dobranoc, wolała toczyć z babcią długie poważne rozmowy. Ja wtedy zajęta byłam pisaniem listów do narzeczonego, a obie panie, babcia z wnuczką, w tym samym pokoju – dyskutowały. Chcąc nie chcąc, słyszałam, o czym. W swoim archiwum przechowałam jeden z listów wysłanych wtedy do Zbyszka, w którym zacytowałam przebieg takiej wieczornej pogawędki. Oto jego treść:

Jest mi niesłychanie trudno pisać, bo jestem świadkiem głębokiej dysputy  Małgosi z Mamą.

– Babciu, tak bym chciała wszysztko (sic!) wiedzieć. Wszysztko, o lesie, o ziemi, o niebie – itd. itd. I dodała: Babciu, opowiadaj mi o tym wszysztkim, a jak czegoś nie będziesz wiedziała, to pójdziemy do księdza kapelana i on nam wytłumaczy.

Babcia wzruszona głodem wiedzy wnusi, zarazem zainteresowana jej rozpędem intelektualnym, spytała:

– A czego ty byś tak najbardziej chciała od księdza kapelana?

– Najbardziej? Najbardziej to ja bym chciała taką wieeeelką cukiernicę pełną cukierków!

Odetchnęłam z ulgą. Wyglądało na to, że potrzeby 6-letniej dziewczynki wzięły górę nad zapowiedzią filozofa w spódnicy. Musiałam aż schować głowę pod kołdrę, bo mnie taki śmiech ogarnął. A i babcia z trudem hamowała śmiech.

Kiedy następnego dnia wędrowałyśmy po obrzeżach Jaszczurówki, Gosia, dziecko miasta, ogromnie przejęta na widok stada gęsi,  zawołała: 

– Babciu, babciu, łabędzie! 

A wieczorem, po kolacji, było jakieś nabożeństwo w wewnętrznej kaplicy sióstr i każdy mógł głośno zgłosić intencję wspólnej modlitwy. Kiedy już dorośli wypowiedzieli swoje prośby, dał się słyszeć cieniutki i błagalny głosik naszej sześciolatki:

– I żeby ten pies mnie nie ugryzł…

A to był taki mały, szczekotliwy kundel, który gdy się otwierało furtkę od posesji, gdzie wynajęłyśmy pokój, pojawiał się nie wiadomo skąd i skakał, i szczekał, ale nie gryzł. I aż dziwne, że dziecko się go bało, bo od maleńkiego Gosia śmiało podchodziła do obcych psów i potrafiła takiemu nawet wsunąć rączkę  głęboko do pyska. No, ale ten pies miał w sobie widocznie coś, co kazało jej zwrócić się o pomoc aż do Stwórcy.