O PANACH PASOŻYTACH I KRWIOPIJCACH

                         O PANACH – PASOŻYTACH I KRWIOPIJCACH

            Kiedy ja studiowałam historię, motorem dziejów były masy ludowe i we wszystkich procesach przemian liczyły się tylko masy, warstwy społeczne, klasy i antagonizmy klasowe. Świat się dzielił na wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych, na pasożytów, krwiopijców i ich ofiary. Podczas Rewolucji Październikowej w Rosji do krwiopijców zaliczono wszystkich, którzy coś posiadali, a zwłaszcza ziemian, także najdrobniejszą szlachtę w skromnym dworku, i w imię sprawiedliwości dziejowej mordowano ich wszystkich, paląc i niszcząc dworki razem ze wszystkim, co stanowiło wartość artystyczną i materialną.

            Kiedy kilka lat po studiach zostałam zatrudniona w Muzeum Narodowym moją szefową została pani kustosz Janina Ruszczycówna, córka słynnego malarza, Ferdynanda, profesora malarstwa na Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie. Pochodziła z Bohdanowa, majątku na kresach wschodnich dawnej Polski, dziś na terenie Białorusi. Tam stał jej rodzinny dwór wzniesiony przez pradziadów, ziemian od pokoleń. Kiedy w latach 60-ych ubiegłego stulecia mogła pojechać do Bohdanowa, pierwszy raz od wojny i repatriacji odwiedzić swoją ojczystą ziemię, zbiegli się wszyscy starzy mieszkańcy, chłopi i dawna służba Ruszczyców, całowali „panią” po nogach i mało powiedzieć płakali, kobieciny wprost łkały ze wzruszenia. Czy tak się wita krwiopijcę?

Dworu już nie zobaczyła, został zniszczony zupełnie, do cna, ale chłopi znieśli jej rozmaite przedmioty wyniesione z dworu i – co najważniejsze – obrazy jej ojca. Ukryli je u siebie i czekali, kiedy po nie przyjedzie, bo wierzyli, że wróci. Ogromny zbiór obrazów Ferdynanda udało się pani kustosz przewieźć wagonem repatriacyjnym, a teraz dowiozła jeszcze trochę innych, tych ocalonych przez chłopów.

            W naszej pracowni muzealnej Bohdanów był zawsze obecny. Na stoliku pod ścianą vis à vis biurka szefowej zawsze stał jakiś obraz z widokiem dworku. Albo był to dwór z zewnątrz, opleciony dzikim winem ciemno czerwonym na jesieni, albo z wewnątrz, jakiś  salonik, albo  ogród tuż za domem, w którym kiedyś leżakowała zagrożona gruźlicą młodziutka Inia. Bo czasem, kiedy zadumana patrzyła na obraz, pani kustosz snuła wspomnienia i tak dowiedziałam się, że kiedy jako dziewczynka, zachorowała na płuca, odmówiła kuracji w dalekiej Szwajcarii, powiedziała, że nigdzie nie wyjedzie, Bohdanów ją wyleczy. I wyleczył!

 Potem nastały trudniejsze lata. Oboje rodzice zmarli przed wybuchem wojny i na młodziutką  pannę, pierworodną córkę spadł obowiązek utrzymania licznej gromady rodzeństwa i zarządzania majątkiem. Kiedy Niemcy najechali Białoruś, młoda dziedziczka budziła respekt niemieckich oficerów zwłaszcza płynną niemczyzną, którą znała od dziecka, i udawało się jej chronić majątek i ludność przed okupantem. Kiedy jednak pojawiali się bolszewicy, żadne porozumienie nie było możliwe, to była dzicz pełna nienawiści i „wyzyskiwaczka” trafiła do więzienia. Tam  zaraziła się tyfusem, ale doczekała się zwolnienia. Po wojnie jednak opuściła na zawsze rodzinne strony. A tzw. poddani pamiętali o niej całe lata za jej szlachetność, odwagę i troskę.

            Można sobie pomyśleć, że takie dobre stosunki z poddanymi i służbą, to  cecha najnowszych czasów, to był przecież już XX wiek. Ale i w przeszłości takie można napotkać. Jako historyk zajmowałam się czasami  dawno minionymi – w Polsce głównie wiekiem XVII. A ponieważ nigdy mnie nie inspirowały masy ludowe i procesy ekonomiczno-polityczne, a zawsze pociągał los pojedynczego człowieka i stosunki między ludzkie, wysoko ceniłam źródła z których można było się o takim pojedynczym człowieku czegoś dowiedzieć, to znaczy rachunki, testamenty,  korespondencję i wpisy metrykalne kościelne. I kiedy wertowałam np. testamenty z XVII i XVIII wieku, mogłam się przekonać, że i w dawnej Polsce w wielu dworach magnackich i szlacheckich panowały stosunki patriarchalne, „panowie” odnosili się z szacunkiem i troską do swych poddanych. Nie twierdzę, że panował wtedy raj na ziemi, z pewnością system feudalny był z gruntu niesprawiedliwy, i różni byli ci panowie, ale z wyjątkiem jakichś okrutników czy psychopatów, nie znajdowałam w źródłach krwiopijców, zasługujących jedynie na karę śmierci.

            Bardzo wiele mówiące są zwłaszcza testamenty kobiet. Ile w nich troski o służbę, kiedy „pani” już zabraknie.  Jak te nasze praprababki pamiętały o każdej Kasi i Hanusi, co to bez nazwisk i pieczęci herbowej do historii wstępu nie miały. Bo wiadomo, świat się wtedy dzielił na „panów” i „chamów”, tu się trzeba z Marksem zgodzić, rządziły podziały klasowe, o losie człowieka decydowało miejsce urodzenia; nieporównanie lepiej wiodło się temu, co się urodził we dworze od tego, co zawitał na świat pod strzechą. Szerzyła się pycha i pogarda tych „urodzonych” (bo tak nazywano z łaciny szlachtę, jakby mieszczanin i chłop pojawiali się bez urodzenia)   względem tych z niższych warstw, ale zawsze i wszędzie byli  ludzie i ludziska, i dlatego warto wyławiać poszczególne osoby, a nie tonąć w bezimiennych masach.

            Mam przed sobą testament Zofii Chodkiewiczowej, małżonki hetmana Jana Karola, spisany w 1618 r. Prosi w nim m. in., by mąż zechciał otoczyć opieką całą służbę, „aby toż miłościwe oko waszmości poznali”. „Czeladź, kucharze, piekarze, muzyka, woźnice ci, co mnie wożali – rozumiem, że wszytcy nie będą oddaleni od dobrodziejstwa waszmości, i o to proszę. Karlęta, i ci aby do swej śmierci mieli wychowanie i odzieżą; więc i ta nieboga Halszka.”

            Z tego co wiemy, jaśnie pan hetman spełnił życzenia swojej połowicy. Słudzy na ogół do śmierci pozostawali na chlebie swego pana.

            System społeczny był niesprawiedliwy, to nie ulega wątpliwości, ale nie wszyscy panowie byli krwiopijcami.