Piotr Czajkowski, 3

I dopiero teraz niedoświadczony małżonek zrozumiał, jakiej biedy sobie napytał.

Pani Czajkowska okazała się erotycznie bardzo wymagającą kobietą,  spragnioną uniesień właściwych nocy poślubnej i miodowemu miesiącu. Naiwne wyobrażenie Piotra o białym, platonicznym małżeństwie, jedynie chytrym parawanie dla jego homoseksualizmu, okazało się wielkim nieporozumieniem. Nie znał kobiet, wchodził w liczne związki jedynie z mężczyznami, nie znał też zupełnie tej wyjątkowo temperamentnej kobiety (w dodatku po latach okazało się, że już wtedy była chora umysłowo i skończyła żywot w zakładzie dla obłąkanych) i sam, dobrowolnie, wplątał się w związek, który go wpędzał do grobu.

 Kilka dni po ślubie pisał do brata o absolutnie odrażającym zachowaniu fizycznym żony wobec niego i o straszliwej duchowej torturze. Czuł wobec Antoniny wstręt, stała mu się nienawistna. Sama myśl o zajmowaniu z żoną tego samego pokoju, budziła w nim odrazę. Nie mógł komponować, nie mógł spać, nie mógł tak żyć.

Bliski obłędu, już po miesiącu uciekł do siostry; jakbym się ocknął z koszmarnego snu – pisał w dzienniku. Jednak musiał do tego snu powrócić, ponieważ wzywało go moskiewskie konserwatorium, w którym pracował. Troskliwa żona wiła tymczasem  dla nich gniazdko.  Nadal był głęboko nieszczęśliwy, nie sypiał w domu, włóczył się nocami po uśpionej Moskwie, by być jak najdalej od Antoniny. Jedyne wyjście widział w śmierci, ale – jak pisał – samobójstwo nie wchodziło w grę. Ale weszło; kiedy bowiem którejś bezksiężycowej, wrześniowej nocy nogi same zawiodły go na brzeg rzeki, nie zatrzymał się: pod osłoną ciemności nie zauważony przez nikogo, wszedłem po pas do lodowatej wody i stałem tam tak długo, aż zimno stało się nie do zniesienia. Dopiero wtedy wyszedłem na brzeg pewny, że nabawiłem się zapalenia płuc, które mnie wyręczy.

Ale i ten wybieg się nie udał, żadne zapalenie płuc go nie wyręczyło.  

Ciągle bliski obłędu, 24 września uciekł z Moskwy do brata. A brat wspominał, że kiedy wyszedł po niego w Petersburgu na dworzec, ujrzał przed sobą starca z trzęsącymi się rękami i podkrążonymi oczami. Ten starzec miał 37 lat… W hotelu doznał ataku nerwowego, po którym stracił przytomność na 48 godzin. Lekarze zgodnie stwierdzili, że musi się rozstać z żoną. I tak się stało – rozeszli się bez formalnego rozwodu.

 Po jakim takim dojściu do siebie wyruszył z bratem za granicę koić nerwy. Ale nie potrafił się pozbyć rozstroju nerwowego: Nie znoszę najcichszych dźwięków; wczoraj we Florencji i dziś w Rzymie każdy przejeżdżający powóz doprowadzał mnie do szału.. – pisał.

Niedługo przed swoim fatalnym ożenkiem, Czajkowski zawarł korespondencyjną przyjaźń z inną swoją wielbicielką. Była to o dziewięć lat od niego starsza, bajecznie bogata wdowa, Nadieżda von Meck.

Pańska muzyka jest tak cudna – pisała – że wprawia mnie w stan błogiego zachwytu[..] pulsują mi skronie, serce wali jak oszalałe, przed oczami kłębi się mgła […]

Listy tchną pewną egzaltacją, ale była to kobieta praktyczna, jednocześnie kompozytor odnalazł w niej kobietę bliską mu duchowo, godną uwielbienia i uwielbiającą jego. I co najważniejsze – mieszkającą w oddaleniu, tych dwoje nigdy się nie spotkało, bo oboje się tego lękali, nie musiał się więc obawiać jej fizycznej obecności. Zastąpiła mu matkę, jej listy przynosiły mu ukojenie. Po rozstaniu z żoną, pisał do niej: Stopniowo przychodzę do siebie i wracam do życia, i to Pani zawdzięczam, że powróciła do mnie ze zdwojoną siłą miłość do pracy.

Owa wdzięczność wynikała nie tylko z tego, że znalazł mądrą osobę której mógł się  zwierzyć ze stanów swego ducha i postępu prac muzycznych, lecz także z racji wsparcia w przyziemnych sprawach życiowych: ponieważ madame von Meck, rozporządzająca ogromnym majątkiem, postanowiła wspierać finansowo genialnego kompozytora. W owym fatalnym roku sierpniowego ożenku, już w jesieni, wyznaczyła mu hojną roczną rentę w wysokości 6000 rubli, dzięki czemu Czajkowski mógł rzucić pracę w konserwatorium, zająć się tylko komponowaniem i podróżować, nie troszcząc się zupełnie o swój byt. Nigdy, ani na chwilę nie zapomnę, że pomogła mi Pani kontynuować życie artysty – pisał do niej.

Ta niezwykła przyjaźń, choć ze strony Nadieżdy była to skrywana gorąca miłość, przetrwała wiele lat. Pozostała po niej obfita korespondencja, a jest na tyle szczegółowa, że możemy z niej poznać nieznośną huśtawkę nastrojów i wpływ choroby na twórczość kompozytorską Czajkowskiego.    

Tuż przed swoim genialnym pomysłem ze ślubem, pisał do pani von Meck (całe życie zwracali się do siebie per pani): Dzięki kilku odniesionym sukcesom odzyskałem odwagę, a depresje które mogły się nasilać aż do halucynacji i upiornych przywidzeń, nawiedzają mnie już dość rzadko. Tę delikatną równowagę utracił – jak wiemy – w noc poślubną,  o czym także szczerze pisał do Nadieżdy. Przez długie lata ta kobieta była mu podporą, duchową i materialną. 

                                             c.d.n.