Tu i tam; zakupy we Francji

                Kiedy w latach siedemdziesiątych jeździłam do Francji, nie mogłam się nadziwić obfitości wszelkiego towaru. U nas były puste półki i nagie haki. Pamiętam wprost szok, jaki przeżyłam, gdy moja przyjaciółka, Marie Josè, zabrała mnie ze sobą do rzeźnika. Kiedy tam weszłam i zobaczyłam zupełnie nieprawdopodobną obfitość wszelakiego mięsiwa, dech mi zaparło i wydałam z siebie jakiś jęk. Marie Josè przerażona zapytała, czy dobrze się czuję? Nie mogłam z siebie wydusić słowa, klientki patrzyły na mnie, czy aby nie zemdleję. A mnie po prostu zamurowało.

            Wszędzie wisiało, leżało, zajmowało całe lady surowe mięso. Na ogromnych półkach leżały zwały czerwonego mięsa zwinięte w potężne rulony – nigdy czegoś takiego nie widziałam. Takie wielkie „rolady”jak słoma na polach po żniwach, tylko że czerwone. To bardziej przypominało zwiniętą kołdrę, jakiś tobół. Nic dziwnego, że aż mnie cofnęło z wrażenia.

            Po powrocie do domu moja przyjaciółka opowiadała swojej mamie o mojej dziwacznej reakcji. Obie nic z tego nie rozumiały. 

            Innego razu na targu Marie Josè kupowała papier toaletowy. Poprosiła raptem o trzy rolki! Na 9-osobową rodzinę. Spytałam, czemu tylko trzy? Przecież trzeba kupić – i tu natknęłam się na językową trudność, bo nie umiałam wtedy powiedzieć „na zapas”. Powiedziałam „dużo więcej”, bo kto kupuje trzy rolki? Ale Marie Josè zapytała „ale dlaczego?” i pozostała przy tych trzech.

I znowu po powrocie do domu opowiadała mamie, że ją namawiałam do zakupu „dużo więcej” papieru toaletowego, tylko po co aż tyle? Obie się nieźle ubawiły. Nadal mnie nie rozumiały.

            – Czekaj, czekaj – pomyślałam sobie. – Zabiorę ja ciebie na zakupy w Warszawie, wtedy zrozumiesz.  I wszystko po powrocie opowiesz.

            No i wracałyśmy z St. Juèry w pobliżu Albi, przez Paryż do Warszawy razem. Moja Francuzka troszkę Polskę znała, ponieważ wcześniej była na zorganizowanej wycieczce w Moskwie i wracali przez Polskę z krótkim postojem w Warszawie. Ale cóż to była za znajomość – Plac Zamkowy przez okno autokaru. Wprawdzie mówiła, że wszyscy odczuli różnicę cywilizacyjną na korzyść Polski, bo np. nie mogła darować Moskwie zbiorowych toalet dla kobiet, ustawionych szeregowo z przegródkami, ale… bez drzwi.

            Wracając do mego planu zakupów. Wkrótce po przyjeździe Marie Josè  sama przypomniała mi, że ma coś kupić. Więc co? No, to dałam jej na początek dwa zadania do wykonania: kilo wołowiny i rolkę papieru toaletowego.

            – Tylko jedną?

            – Na początek tylko jedną.

            – Ale pokażesz mi, gdzie się to kupuje?

            – Oczywiście, nawet pójdę z tobą.

 Oto nadeszła upragniona chwila wyrównania rachunków – pomyślałam.  Teraz wszystko zrozumie, przestanie się ze mnie śmiać.

                Przed naszym domem, obok przystanku autobusowego, stał kiosk. Tu ją skierowałam po papier toaletowy.

            Podeszła, nachyliła głowę przed otwór w okienku i powiedziała łamaną polszczyzną:

            – Prosz papjè toalet?

            Sprzedawczyni popatrzyła na nią trochę zdziwiona. Wzruszyła ramionami.

            – Prosz papjè toalet jeden – nalegała Marie Josè.

            – Nie ma – odpowiedziała dobrze mi znana pani Ania, która mnie nie widziała, bo się schowałam.  – Nie ma papieru – powtórzyła.

            Marie Jose odwróciła się ku mnie. – Nie ma – powtórzyła.

            Dobrze, chodźmy dalej, do innego kiosku. I poszłyśmy, ale oczywiście papieru w żadnym nie było.

            Następnie na Belwederskiej, zaraz za Gagarina, był wielki sklep mięsny z kilkoma wielkimi witrynami. Widziałam przez szyby, że świeci pustkami i tylko haki niklowe lśnią w słońcu, ale perfidnie wskazałam przyjaciółce ten sklep jako miejsce zakupu wołowiny. Weszła sama. Była jedyną klientką, ekspedientek było ze trzy.

            – Prosz kilo wolowina – powiedziała do kobiet za ladą.

            Spojrzały po sobie, wzruszyły ramionami. Jakaś wariatka, czy co?

            – Prosz kilo wolowina – powtórzyła już trochę speszona Marie Josè.

            – Nie ma, nie widzi pani, że nie ma? – odezwała się jedna z nich i wpatrywała się w dziwaczną, nawiasem mówiąc, bardzo elegancką klientkę, jak w jakiś szczególny okaz zwierzęcia w ZOO.

            Te słowa już znała – „nie ma.” Nie ma, więc wyszła. Podeszła do mnie i …wybuchła płaczem.

            – Ależ Marie Josè! Chèrie! Nie przejmuj się! To normalne!

            Ale ona płakała i wykrztusiła przez łzy: – Bo ja nie rozumiem, co twoja mama wkłada do garnka.

            – Jak to co? Cielęcinę z czarnego rynku! – uświadomiłam moją załamaną Francuzkę. Nie spodziewałam się takiej reakcji, zrobiło mi się głupio.

– Posłuchaj: każdego tygodnia w budynku uczelni pojawia się kobieta ze wsi i od niej kupujemy mięso. Nie martw się! Mamy co jeść!

            Gorzej bywało, szczerze mówiąc, z papierem toaletowym, ale czasem go rzucają „na sklepy” czy „na kiosk” i wtedy kupuje się kilkanaście rolek, nawleka na sznurek i zawiesza się dumnie na ramieniu ten zdobyczny, cenny wieniec, nawiązując po drodze bliskie kontakty towarzyskie z przechodniami, bo każdy chce wiedzieć, gdzie akurat rzucili ten skarb? I czy sprzedają dopiero po zdaniu makulatury, czy bez tego?

            I tak moja zachodnia przyjaciółka zaliczyła lekcję socjalistycznej gospodarki. Przykro mi było, że naraziłam ją na takie silne przeżycie, ale przynajmniej miałam pewność, że po powrocie do Francji potrafi wyjaśnić chère maman, papie i czterem braciom, jak się robi w Polsce zakupy i skąd moje dziwne reakcje.

                Myślę, że dzisiejsi mieszkańcy Polski, zwłaszcza ci urodzeni już po 1990 roku, także sobie nawet nie wyobrażają pustych sklepów. I oby nigdy czegoś takiego nie przeżyli.