Wigilia na Pawiaku w 1942 roku
Cz 2.
Wieczerzę wigilijną postanowiono spożyć wspólnie w celi lekarek. Impreza była w najwyższym stopniu niebezpieczna, grożąca w razie odkrycia śmiercią całego zespołu […] Bürckl został – jak dano znać – zaproszony na gestapo z Al. Szucha, co do „wachtenmeistrów” zaś wiadomo było, że skoro Bürckla nie ma, będą woleli pić społem niż dokonywać nadliczbowych inspekcji. Od jedenastej do pierwszej w nocy nie pokaże się żaden z nich na pewno.
Stół był nakryty schludnie białym prześcieradłem, a stały na nim strucle, śledź, mak, miód, sałata i różne przysmaki. Nawet wódka. I opłatki.
Zaczęli się nimi łamać. Zaledwie wzięli w palce kruchą, białą substancję, ogarnął ich czar. Stanęły przed nimi jak żywe dawno pożegnane domy, ukochane twarze, spędzane niegdyś wspólnie wigilijne wieczory we własnym mieszkaniu, w zapachu jedliny, blasku świeczek, w radości i bezpieczeństwie.[…]
I tak się zapatrzyli w te obrazy, że nikt z nich nie zauważył złowrogiego szczęknięcia kraty na dole, zamykającej oddział, ani nie posłyszał kroków. I ocknęli się dopiero, gdy drzwi otwarły się nagle i na progu stanął – Bürckl! On sam.
Śmierć kostucha jawiąca się widomie zdałaby się przy nim zjawą słodką i kojącą. To było coś stokroć gorszego niż śmierć. To był Bürckl. Stał pokraczny, nabrzmiały i patrzył. Przy nim, na krótkiej smyczy, nieodstępny pies, straszna bestia, specjalnie tresowana, by jednym szarpnięciem kłów wyrwać mężczyznom jądra, kobietom piersi. Stoi przy panu, błyskając okrutnymi ślepiami. […]
Jest cisza. Cisza pełna grozy. Słychać tylko pożądliwe dyszenie psa.
Tupot kroków na korytarzu. Jak rozjuszone bydło wpadają Iwas i Wasyl [dwaj ukraińscy strażnicy]. Dowiedzieli się, że pan Oberscharführer poszedł na szpital i przerażeni możliwością ujawnienia ich wspólnictwa, gotowi są tłuc, bić, pasy drzeć… Pies podniecony tym nastrojem szarpie niecierpliwie smycz, dławi się złością.
Lecz Burckl daje znak Ukraińcom, by czekali na korytarzu, psu – by legł. Wilczur przysiada z żalem. Winowajcy stoją nadal znieruchomiali. Wszelka przytomna myśl uciekła im z mózgu, została tylko groza.
Groza rośnie z każdą chwilą. Im dłużej Bürckl się namyśla, tym okrutniejszą mękę zada. Ach, gdyby ich po prostu teraz, tu na miejscu zabił! Lecz tego nie uczyni. Co wymyśli? Może każe psu zagryzać ich po kolei? Może wyprowadzi na podwórze, obleje benzyną i podpali? Może pomaleńku obcęgami będzie im obrywał członki? Bo o ułaskawieniu nikt nie marzy. Bürckl i litość?! […] I czują, że jeszcze chwila, a poczną wyć z trwogi. […]
Minuty mijają, pies dyszy. Bürckl poruszył się. Podszedł do stołu, nalał sobie wódki, wypił. I znów stoi nieruchomo, patrząc bezmyślnie przed siebie. Ukraińcy spoglądają po sobie ze zdumieniem, pies ziewa.
Co to się dzieje? Jakie moce zmagają się w tej chwili w celi? Czy Bürckl pijany? Ależ wtedy bywa właśnie najstraszliwszy. Czy oszalał? Czy może łopot anielskich skrzydeł zwiastujących o tej godzinie właśnie pokój ludziom dobrej woli, przeniknął grubą powłokę nałogu zbrodni i poraził kata echem jakichś prawd dawno zapomnianych? […]
– Warum setzen Sie nicht? Czemu nie siadacie?
Kto to powiedział? Kto wyrzekł spokojnie te proste słowa brzmiące w naprężonej ciszy niby: Pokój wam! Bürckl? Naprawdę Bürckl?
Oto bez słowa robi zwrot w tył i wychodzi. Pies ociąga się zawiedziony. Ukraińcy za panem, zatrzaskują drzwi celi. Po chwili na dole szczęka krata. Wyszli.
– Wyszli… – powtarza ktoś zadławionym głosem.
Wszyscy padają na krzesła, bo zwiotczałe nogi nie są w stanie ich utrzymać. Patrzą na siebie osłupiałymi oczami. Prawda to czy sen? Czy rzeczywiście był tu Bürckl i odszedł, nie wyrządziwszy krzywdy nikomu? Co się stanie jutro?… Jutro jest daleko. Tymczasem stał się cud, bo oto żyją, miast konać w mękach… Cud Bożego Narodzenia.
Dziwna odmiana Bürckla nie trwała dłużej niż noc wigilijna. Już nazajutrz pędzał batem bosych mężczyzn po gorących żużlach, wygarniętych na ten cel z pieca, smagał na śmierć dziewczęta i własnoręcznie rozstrzeliwał skazańców, pies miał zakrwawiona mordę. Ale do szpitala nie zaszedł przez dziesięć dni, a gdy wpadł pierwszy raz z wrzaskiem, rozdając razy na prawo i lewo, nie napomknął ani słowem o wykrytej wieczerzy i nigdy, nigdy do tej sprawy nie wrócił.
W spiętrzonej masie okrucieństw i zbrodni epizod wigilijny pozostał oderwany i obcy. Może dlatego, by gdy kilka miesięcy później {7 września 1943] kat Pawiaka padł na rogu Marszałkowskiej i Litewskiej, przeszyty kulami mścicieli Polski Podziemnej, dusza jego mogła krzyknąć:
– Boże! Pamiętaj, że byłem kiedyś przez chwilę człowiekiem!
[Zofia Kossak, „Tygodnik Polski” 1946, nr 4]