Z życia wzięte

 Kubuś

            To był jamnik. Zwyczajny, niski i długi, jak to jamniki. Nie posądzałam go o zbytek rozumku. Jamnik jak jamnik. Ale któregoś roku przekonałam się, jak bardzo się myliłam.

 To był piesek na występach gościnnych w naszym bloku: co roku latem  bywał podrzucany moim sąsiadom z piętra wyżej. Ich córka z zięciem na czas wakacji przekazywali swojego pieska rodzicom, pani Ani i doktorowi W.K.

Doktor pracował w szpitalu, pani Ania nigdzie nie pracowała i często ją spotykałam z tym jamnikiem. Tak więc można powiedzieć, że znaliśmy się z Kubusiem z widzenia.

            Któregoś upalnego dnia w lipcu, Kubuś gwałtownie szczekał pod moimi drzwiami. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam jego samego, bez pani. Stał i patrzył mi w oczy, a po chwili ruszył na piętro,  oglądając się i co chwila przystając; wyraźnie sprawdzał, czy już idę za nim. Więc poszłam. Kiedy dochodziłam już na trzecie piętro, zobaczyłam otwarte na oścież drzwi i rozsypane na ziemi pomidory i inne zakupy. Wbiegłam do środka.

            Pani Ania półleżała nieprzytomna na kanapie. Wiedziałam, że choruje na cukrzycę. Zbiegłam do siebie, nalałam kubek kompotu z truskawek, dosładzając go mocno, i wróciłam do pani Ani. Próbowałam łyżeczką wlać jej do ust ten słodki kompot. Kubuś uszczęśliwiony moją troską wskoczył mi na kolana i obiema łapkami potrącał moją rękę tak, że kompot trafiał wszędzie, tylko nie do ust pani Ani. Nie bardzo umiałam go odpędzić, nie wiedziałam, co robić.

 Komórek wtedy nikt jeszcze nie wymyślił, nie było tak łatwo wezwać pogotowie, a kochany skąd inąd piesek swoją wdzięcznością uniemożliwiał mi pomoc chorej. Na szczęście bardzo prędko stanął w drzwiach pan doktor, mąż pani Ani, i natychmiast zrobił jej zastrzyk.

            Chora wróciła do sił i nawet nie wiedziała, jak pięknie się zachował jej czworonożny podopieczny. A ja, kiedy teraz spotykałam Kubusia, witałam go z całym należnym szacunkiem.