Zima w Neapolu

                                   Impresje z podróży, 1

            Z Dziennika – 1973

            2. XII.   Zima w Neapolu paskudna, na zmianę leje albo pada mokry śnieg. Ale kiedy wyjrzy słońce, bo wiatr przepędzi chmury, znienacka robi się pięknie: Wezuwiusz depcze wał chmur, a jest biały jak babka wielkanocna lekko posypana pudrem, ma nieckę zamiast głowy. Wyniosły, dobrze podparty, wyrasta niemal z morza. Na morzu statki, bliżej – tysiące domów i ulice – wszystko to mam u stóp, bo mój hotel znajduje się w dzielnicy położonej wysoko nad miastem. Gdy rozbłysną wieczorne światła, miasto w dole pięknieje, lśni, migocze, i zwykłe, brudne kamienice nagle obsypane świetlistymi brylantami, zamieniają się w zaczarowane. Blisko portu musi być jakaś rafineria ropy, bo kopci czarnymi chmurami i wciąż płonie tam kilka kominów. 

8 XII.  W pobliżu mego hotelu rosną przy domach drzewa pomarańczowe, cytrynowe i mandarynkowe obsypane teraz owocami – nawet na ziemi pełno mandarynek. Taka mandarynkowa zima, kiedy to kwitną ciągle róże w przydomowych ogródkach.

            Ale by się przydał malarz! Bo jaki to ładny obrazek, co za kolory, gdy mężczyzna w kraciastej barwnej koszuli wspina się z koszykiem po drabinie, żeby rwać dojrzałe pomarańcze. A zieleń liści wciąż świeża, żywa, intensywna i te złociste kule. Ile oni tu tego mają! Te drzewa cytrusowe mogłyby ozdobić najbardziej ponure i zakazane zakątki brudnego Neapolu tam w dole.

              Naprzeciwko składziku w którym zezowaty Neapolitańczyk sprzedaje owoce, pojawiło się dziś coś niezwykłego: sprzedawca ustawił świerczki, które zapachniały mi Polską. Zajechała wytworna limuzyna, wysiadła z niej paniusia w kapelusiku i pan w ciemnym pulowerze i popielatych spodniach, z niezwykle efektownym parasolem nad głową: na rozpiętej żółtej materii grubą kreską wymalowane granatowe koło sterowe.   

Podeszli do choinek i zaczęli przegląd. Wszystkie drzewka niewysokie, w kształcie trochę jak nasze tuje, tyle że z gałązkami świerkowymi. Bulwy ziemi wokół korzenia owinięte słomą i związane tasiemką, nóżki choinki całkiem jak w bamboszu. Pani obejrzała, pan z parasolem się przyjrzał – ale nic dla siebie nie znaleźli. „Możemy jeszcze obejrzeć w niedzielę” – powiedziała signora w kapelusiku. I odeszli. A ja podniosłam z ziemi gałązkę świerku i wdychając jej zapach, szłam wzdłuż szarego muru za którym rosły gęsto zielone drzewa cytrusowe obwieszone na przemian złocistymi kulami pomarańczy i jeszcze zielonymi cytrynami. (Ile trzeba postać w Warszawie w kolejce, żeby z okazji Bożego Narodzenia kupić pomarańcze?)

Poniżej widziałam miasto ogromne, brzydkie, spowite dymem wydobywającym się z wysokich kominów fabrycznych. Dalej szare morze, szare góry, szare niebo. Szaro i trochę tylko złociście od pomarańczy.

A teraz pachnie mi na biurku gałązka świerkowa i marzę, że jestem w domu i słyszę głos Mamy: kiedy wreszcie ubierzecie tę choinkę, już najwyższy czas! Ale tu dopiero 8 grudnia, a Mama daleko.

            Podobno dzielnica w której teraz mieszkam, to „zona elegantissima” – tak mi powiedziała znajoma Włoszka. Dzielnica, może i tak, ale hotel z pewnością nie, w każdym razie znam hotele znacznie lepsze. Bo tak: kurek od wody nie działa, zlew cały tańczy, woda w zlewie ucieka, choć chcę ją zatrzymać, ale zatyczka sama się otwiera, grzałka nie chce grzać, bo wtyczka do gniazdka się obluzowała i odpada – i tak ze wszystkim. W wannie pająk, a całe kolumny mrówek szturmują jej podmurówkę, inne brygady atakują zajadle moje biurko i szuflady. W życiu nie widziałam tylu mrówek, na szczęście nie gryzą.

                                                           c.d.n.