Rozważania nad modlitwą Jezusową
Poniższe rozważania zamieszczam w blogu teraz, w okresie świąt Bożego Narodzenia, bo wydaje mi się, że to dobry czas na skupienie uwagi na życiu duchowym. Jednak adresuję je tylko do osób zainteresowanych głęboką modlitwą. Kto się w te rejony nie zapuszcza, niech je sobie odpuści i niech nie myśli o mnie, broń Boże, jako wielbicielce ambony.
Modlitwa którą poniżej analizuję, to modlitwa zarówno katolików, jak i protestantów czy prawosławnych, a tak naprawdę to pasuje do wszystkich ludzi na świecie. Bo jest w swoim przesłaniu uniwersalna, a Bóg jest przecież bezwyznaniowy.
OJCZE NASZ
Ojcze nasz, któryś jest to modlitwa moja nie wychodzę poza pierwsze cztery słowa te Ojcze nasz, któryś jest ze wzruszeniem wołam bo wystarczą, bo wystarczą żeby życie znieść […]
Kiedy się odmawia „Ojcze nasz”, tę modlitwę podyktowaną przez Jezusa i zapisaną w Ewangelii, trzeba się z uwagą nachylić nad każdym słowem, bo każde z nich kryje bogactwo znaczeń i otwiera szerokie pole do rozważań.
Już pierwsze słowo „OJCZE” każe się głęboko zastanowić nad sensem wyrazu. Przecież „ojciec” i „matka” to najważniejsze słowa w życiu człowieka, „tata” i „mama” to pierwsze słowa niemowlęcia. Są wyrazem wzajemnej miłości dziecka i rodziców, najsilniejszego związku jakiego człowiek w życiu doznaje i jaki nawiązuje.
Czemu Jezus nie podsunął nam na początek tej modlitwy innego wezwania? Np. „Panie nasz”? Bo „pan” brzmi obco, obojętnie, a „ojciec” odwołuje się do uczucia, włącza do modlitwy serce. To słowo buduje więź.
Za OJCZE podąża słowo NASZ. Nad nim też powinniśmy się pochylić. Bo czemu nie „mój”, skoro ojciec?
I tu pozwolę sobie na dygresję. Kiedy się nawróciłam po wielu latach ateizmu, ta modlitwa robiła na mnie takie wrażenie, że wprost nie mogłam jej odmawiać. Już z tym pierwszym słowem spływała na mnie czułość, która zwalała mnie z nóg i ściskała gardło wzruszeniem; wybuchałam płaczem. Bo oto ja, sierota wojenna od pierwszego roku życia pozbawiona taty, odnalazłam Ojca! Już nie byłam sierotą!
Ale nie tylko ja – „Ojcze nasz” wyraźnie wskazuje, że Bóg jest ojcem nas wszystkich, powołał nas do życia jako rodzeństwo. Skromny zaimek „nasz” ma tu szczególną wagę: zakazuje nam sobkostwa, zamykania się we własnym świecie, egotyzmu. Kryje w sobie nakaz braterstwa, zakaz wojen. I pomyśleć, że miliony ludzi recytują „Ojcze nasz” i to im wcale nie przeszkadza zrzucać ton bomb na kraj sąsiada. Bo większość zabijających to przecież często chrześcijanie.
Co to znaczy? To znaczy, że recytują tę modlitwę ustami, jeszcze nie wzięli sobie tych słów do serca. Nie pojęli. Nie przedarła się do nich ojcowska miłość.
KTÓRYŚ JEST – to ciąg dalszy, zaledwie początek tej modlitwy, a jakże wielki ładunek w sobie niesie. Ten początek złożony z czterech zaledwie słów zainspirował mnie kiedyś do napisania psalmu, który zacytowałam jako motto do tych rozważań. Bo co to znaczy „jest”? To ogarnia wszystko, „Jam jest, który jest”, to starotestamentowe imię Boga. Jestestwo przenikające wszechświat i nasze małe światy. To niezniszczalny Bóg, którego zabić nie można. Można Go stłumić, stłamsić w sobie i w innych, ale nie unicestwić, bo JEST. A jeśli tak, to jest i we mnie i wtedy przemienia się w Ojca. Więc i ja mogę z Nim nawiązać kontakt i czerpać od Niego siły do życia.
I niech nas nie zmyli ciąg dalszy tej modlitwy
KTÓRYŚ JEST W NIEBIE, bo to wcale nie znaczy daleko ponad chmurami! „Niebo” to przecież nie jest żadne terytorium, to nie miejsce przebywania w naszym pojęciu przestrzeni fizycznej, to strefa psychiczna, stan duszy. Św. Faustyna co wieczór przebywała w niebie, a przecież nigdzie ze swej kaplicy nie wyjeżdżała, trwała na modlitwie. Prawdziwe „niebo” osiąga się przez świętość i głębokie skupienie, medytację. I tu nie chodzi o stan duszy Boga, lecz naszej. W niej należy szukać Boga, nie nad chmurami.
ŚWIĘĆ SIĘ IMIĘ TWOJE – to znaczy, że modlimy się o to, by imię Boże zapanowało nad światem materii i dzięki temu kierowało krokami ludzi. Można powiedzieć inaczej „w imię Boże”. I dalej dyktuje Jezus słowa
c.d.n.