Podczas wojny, w czasie okupacji, kiedy miałam zaledwie kilka lat i chodziłam po Warszawie trzymając z całej siły maminą rękę, czułam, jak ona drży. I powtarzałam sobie, że trzeba się bać. Dokoła Niemcy, a ściskająca mnie ręka Mamy nieustannie drżała. To drżenie kazało mi być mądrą i bać się, spodziewać się czegoś strasznego.
Po wojnie, kiedy byłam już nastolatką, Mama pokazała mi ocalony ostatni gryps Taty z Pawiaka, w którym pisał, że szykuje się jakaś wywózka, prawdopodobnie na roboty do Niemiec i wyrażał przekonanie, że my, tzn. Mama z Babcią i trójką dzieci, zawsze sobie damy radę. I kończył te krótkie kilka zdań słowami, „Wiesz, że zawsze jestem optymistą.”
Owszem, nazajutrz wywieźli z Pawiaka kilkuset więźniów, ale nie do Niemiec, lecz marne dwadzieścia kilometrów od Warszawy, na Palmiry, by wszystkich zabić.
Wiedziałam o tym, bo to już było czas jakiś po odkryciu grobów na Palmirach i po ekshumacji zwłok.
I pomyślałam sobie, że ten mój ukochany, choć nieznany Tata, bo miałam zaledwie rok, kiedy go aresztowali, taki dobry i taki mądry, był potwornie naiwny. Jak można być optymistą w takiej sytuacji? Jaki głupi był ten jego optymizm. I obiecałam sobie, że ja nigdy optymistką nie będę. Będę jak Mama – ona zawsze przewidywała najgorsze. Bo to mi się wydawało bliższe życiowej prawdy, postawa życiowa osoby doświadczonej przez los, jedyna postawa rozsądna.
Jeszcze kiedy zdawałam na studia, trzymałam się zasady, żeby nie wierzyć w wygraną. W konsekwencji nawet nie pojechałam na Uniwersytet sprawdzić wywieszone w gablotach na dziedzińcu listy przyjętych. Uważałam, że słabo mi poszły egzaminy, więc wiedziałam, że oblałam. Dopiero kiedy koleżanka Mamy, przypadkiem spotkana, pogratulowała jej sukcesu córki przyjętej na wydział historii, ocknęłam się i pojechałam to sprawdzić. Przyjęli mnie; byłam zdziwiona.
Pierwsze uderzenie w pesymizm przyszło na seminarium magisterskim, kiedy szanowany przeze mnie profesor starej daty, Janusz Woliński, powiedział któregoś dnia, że tylko optymizm jest postawą twórczą. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie, profesor mnie zaskoczył. Miałam go za rozsądnego człowieka, a tu proszę – radzi nam w życiu optymizm. Ponieważ bardzo sobie ceniłam wszelką twórczość i w głębi ducha chciałam zostać pisarką, niemal wstrząsnęło mną stwierdzenie profesora, że kreatywność jest możliwa tylko dla optymistów.
Po studiach zaprzyjaźniłam się z pewnym dużo ode mnie starszym mężczyzną, niepoprawnym optymistą, który wziął sobie niemal za zadanie ćwiczyć mnie w optymizmie. Drwił sobie z mojego czarnowidztwa. Pokazywał, ile razy ten pesymizm nie sprawdził się w moim życiu. Muszę przyznać, że odniósł pewien sukces, ale skromny.
Nadal nie wierzyłam ani w Pana Boga, ani w swoje zdolności, ani w sensowną przyszłość. I tak to trwało aż do czasu nawrócenia, a właściwie nawet nie do samego powrotu do wiary w Boga, lecz dopiero kiedy zaczęłam traktować tę wiarę poważnie i żyć nią. Dopiero kiedy zrozumiałam, że oprócz optymizmu głupiego, naiwnego, istnieje też optymizm bazujący na głębokiej wierze w opiekę boską. Optymizm sprawdzalny, potwierdzony doświadczeniem.
Teraz wydaje mi się, że to jest tak: jest optymizm zwyczajny, dotyczący życia tu i teraz. Ten może nieraz wydać się naiwnością, bo życie lubi płatać figle. Ale jest też optymizm, który nazwałabym optymizmem duchowym, który sięga w dal, w życie po śmierci. Ten optymizm wymaga szerszego spojrzenia i odwagi zaufania Bogu. Wtedy nawet śmierć kogoś bliskiego w wypadku, w oczach ateisty tzw. śmierć bezsensowna, nabiera sensu. I z tej perspektywy nawet męczeńska śmierć mego 33-letniego Ojca wygląda inaczej. Zresztą sama Mama w latach 50-ych, w czasie nasilonego terroru komunistycznego, powiedziała, że dziękuje Bogu, że Tata zginął z rąk wroga, a nie tzw. swoich, jak wtedy tysiące Akowców. Bóg prowadzi nas często niezrozumiałą drogą, ale On zna jej cel.
Jako wykładowca na uczelni, miałam kiedyś w gronie studentów pewną Agatkę, która zawsze, kiedy wchodziła na salę wykładową, witała się słowami: „Dzień dobry bardzo”. Oto rasowa optymistka.