Rozmyślania na marginesie pewnej biografii
Nakładem IBL w PWN ukazało się właśnie wspaniałe opracowanie na temat życia i twórczości autora m.in. „Zegara słonecznego” i mojej ukochanej „Alchemii słowa”: książka Grażyny Pawlak – „Jan Parandowski. Życie i dzieło”.
Jest to solidna praca naukowa, owoc kilkunastu lat badań i poszukiwań niezwykle pracowitej i dociekliwej Autorki. Opracowanie dogłębne i doskonałe. Jako historyk, jestem z całym uznaniem dla mrówczej pracy Autorki.
Możemy teraz poznać życie Parandowskiego, dowiedzieć się kim byli jego rodzice i dziadkowie, o czym pisarz nigdy nie wspominał, a jeżeli, to albo bardzo mało, albo nawet myląc tropy. Zachęcam do zapoznania się z tym monumentalnym, bo tysiąc stronicowym i niezwykle ciekawym dziełem.
Mam jednak w związku z tym pewien dylemat. Zastanawiam się, jak to jest, w jakim stopniu życie prywatne sławnego pisarza stanowi organiczną część historii literatury? A życie prywatne wielkiego malarza – historii sztuki?
W jakim stopniu nauka usprawiedliwia wkraczanie w sferę prywatną pisarza?
Bo przecież ja, jako autorka książek popularno naukowych z dziedziny historii sztuki, robię dokładnie to samo, co Grażyna Pawlak na gruncie literatury: tropię życie artystów. Może nie przez dziurkę od klucza, przed czym przestrzegał nas śp. prof. Janusz Woliński na uniwersytecie, ale przez drzwi do odnalezionej pracowni czy mieszkania i ocalone dokumenty.
Kiedy przygotowując książkę o malarzach, znajdę coś nowego na ten temat życia takiego na przykład Caravaggia, (jak np., kiedy stosunkowo nie tak dawno odnaleziono w jednym z neapolitańskich banków jego konto!), skaczę z radości. Kiedy pisałam o dziełach sztuki w piętnastowiecznej Flandrii, obrazach autorów nieznanych nawet z nazwiska, ogromnie mi brakowało wiadomości o nich, jako żywych ludziach, o ich życiu prywatnym. Życie pomaga zrozumieć ich sztukę, przybliża nam ich świat, no i ożywia książkę. Historyk przekopuje się przez archiwalia, żeby coś znaleźć, żeby chociaż imię, chociaż adres, jakąś umowę, jakiś list… Pieści nadzieję, że może coś ocalało po tych pięciuset czy trzystu latach…
Ale jeżeli umiera pisarz współczesny, który całe życie starannie ukrywał swoje pochodzenie, a ujawniał jedynie tajemnice pióra i zabiegał jedynie o publikację swoich utworów, to jak traktować odkrywanie jego osobistych tajemnic?
Teraz wszyscy się dowiedzą, że Jan Parandowski przyszedł na świat we Lwowie jako nieślubne dziecko skromnej modystki i greckokatolickiego księdza, Jana Bartoszewskiego, profesora uniwersytetu, rodem Ukraińca. Dlatego nosi nazwisko matki. Że ukochana babka, którą czasem wspomina, była Ukrainką. Że matka była córką rolników i pojawiła się we Lwowie w poszukiwaniu pracy.
Gdyby Jan Parandowski chciał, żeby wszyscy o tym wiedzieli, to by sam o tym napisał. Ale wszystko wskazuje na to, że nie chciał. Dziś czasy są inne. Dziś jest chyba więcej związków nieślubnych niż ślubnych, więc i dzieci nieślubnych mnóstwo. Kiedyś nazywano je bękartami i pozbawiano praw, a słowa tego używano też jako paskudne przezwisko. Tak było jeszcze całkiem niedawno i Pisarz dobrze wiedział, dlaczego milczy.
Wygląda na to, że ceną dobrego pisarstwa, ceną wypracowanej i zasłużonej sławy autora jest po śmierci całkowita utrata swojej prywatności w imię nauki.
Z drugiej strony, jak napisała pewna pisarka amerykańska, „relacjonując własną, osobistą historię, odkrywasz, że nie jest ona tylko twoja; jest historią jeszcze wielu innych ludzi.” Bo przecież w tym opasłym tomie Grażyny Pawlak, poświęconym przede wszystkim Janowi Parandowskiemu, znajdujemy jeszcze mnóstwo osób z którymi splotły się losy Pisarza. Mamy więc przed oczami jego czasy, jego miasto rodzinne – Lwów, jego szkołę i nauczycieli, jego wchodzenie w dorosłość, podróże, i całe dalsze życie i twórczość pośród setek ludzi i kataklizmów wspólnych dla całego pokolenia. Przebogaty materiał z wszelką pewnością zasługujący na ocalenie od zapomnienia.
Wydaje się więc, że badając uważnie opus autora, nie da się oddzielić spraw natury – jak mówią Włosi – privatissime od historii. To cena sławy…