Poniedziałki z dr S.L.

Poniedziałek z doktorem S.L.

                                                          Cz. 4

            Może to i było śmieszne, ale nie zmniejszało moich obaw przed tremą. Bo ona  porażała mi synapsy, na egzaminie po prostu nie mogłam sobie nic przypomnieć. Lecz tym razem, pod wpływem opowieści filmowej, postanowiłam zawalczyć.

Jakże to – tyle miesięcy spędzonych w lektorium i w domu nad książkami i dwója? Niech Doktor coś wymyśli! Skoro we Francji jest takie lekarstwo, to może i u nas się znajdzie? No i wymyślił.

Kilka dni przed egzaminami kazał mi się spotkać ze sobą na stacji kolejki w Warszawie i dał mi dwie tabletki na dwa egzaminy, z historii Polski i z historii filozofii. Tabletki bez nazwy, jakieś tajemnicze i skuteczne. Byłam uradowana!

            Pierwszą połknęłam chyba jeszcze w domu, odczekałam pod drzwiami, ile trzeba było i weszłam do gabinetu na egzamin z historii Polski dosyć spokojna. Padło pytanie o dzieje Prus przed przyłączeniem ich do Mazowsza. Ponieważ jednak nagle poczułam jakiś straszny ciężar na czubku głowy, zamącenie myśli i wielką senność, dzieje Prus stały się dla mnie abstrakcją – zacisnęłam  obie ręce w pięści, położyłam pionowo jedną na drugiej, obie opierając na biurku vis a’ vis profesora,  a na nich głowę i natychmiast… zasnęłam.

            Nie mam pojęcia i nigdy się nie dowiedziałam, jak długo spałam. Zaczęłam w pewnej chwili słyszeć jak profesor półgłosem doprowadza do końca historię przyłączenia Prus… Budziłam się. Z zakończenia tematu o Prusach, szczerze mówiąc, bardzo byłam rada, ponieważ nic o ich wczesnych dziejach nie wiedziałam. Podniosłam głowę nadal paskudnie ciężką i otępiałą. Profesor zauważył, że już wróciłam z krainy niebytu i zapytał uprzejmie:

            – Czy pani się dobrze czuje?

            – Tak, dobrze, ba… bardzo dobrze – wybełkotałam, bo i słowa nie chciały mi się jakoś wydostawać z ust. Czułam się fatalnie, ale obawiałam się, że jak się przyznam, że jestem zupełnie niezdolna do myślenia, że coś się ze mną dzieje, to profesor w swojej dobroci zwolni mnie z egzaminu i każe przyjść nazajutrz. A jutro … czym lepsze może być jutro? Znowu urządzę przedstawienie.

            – Skoro się pani tak dobrze czuje – podjął profesor – to może mi pani powie coś o potopie szwedzkim.

            Potop? Spróbowałam coś kombinować: acha, połowa XVII wieku… Najazd Szwedów i bohaterska obrona Jasnej Góry – tyle pamiętałam. I zaczęłam opowiadać, jak to masy ludowe dzielnie broniły klasztoru na Jasnej Górze.

            Ta interpretacja wzbudziła żywe zainteresowanie profesora.

            – Masy ludowe? – powiada pani. – Dziwne, bo ja wiem, że tam była garstka szlachty i mnichów… A można wiedzieć skąd pani czerpie te rewelacje?

            – Z zeszytu szkolnego… – przyznałam, bo wszystko na co mnie wtedy było stać, to przypomnieć sobie wypracowanie o potopie, jawnie tchnące marksizmem, bo z lat stalinowskich. A wszystko dlatego, że poprzedniego dnia, wieczorem, zmęczona kuciem do egzaminu, przeglądałam sobie w domu stare zeszyty, żeby odpocząć. I natrafiłam na wypracowanie z polskiego o  potopie.

            – Czy sądzi pani, że zeszyt szkolny jest właściwym źródłem wiedzy dla studentki historii? – zapytał jeszcze profesor.

            Nic nie odpowiedziałam, bo ze wstydu chciałam się zapaść pod ziemię. Na szczęście tym pytaniem zakończył tortury, wpisał mi tróję do indeksu i pożegnał.

 W głębi korytarza naszego Instytutu Historycznego był telefon, z którego wolno nam było korzystać w razie potrzeby i do niego właśnie pobiegłam prosto z gabinetu profesora. Wykręciłam numer Doktora. Łzy mi kapały po policzkach, byłam zdruzgotana.

            – No i co? Zdała pani? – zapytał.

            – Tak, ale… – i w ryk.

            – No to czemu pani płacze?

            – Bo… zasnęłam na egzaminie…

            Doktor dosłownie ryknął gromkim śmiechem w słuchawkę. On się śmiał, ja płakałam…

            – Niech pani wsiada w kolejkę i zaraz przyjeżdża. Pogadamy.

            Pojechałam. Dowiedziałam się, że tabletki jakie mi dał, były przeznaczone dla lotników oblatujących nowy typ maszyny. Musieli być maksymalnie trzeźwi i spokojni. Ale dla mnie ta dawka leku była widocznie za silna i spowodowała spadek ciśnienia. Na drugi raz mam wziąć pół tabletki i przed egzaminem wypić kawę.

            Zrobiłam tak i po raz pierwszy w życiu zdałam egzamin śpiewająco. Tym razem z filozofii. Ale w następnych latach już nigdy Doktor nie ratował mnie żadnymi cudownymi tabletkami. Znowu musiałam walczyć z tremą i słabo wypadałam  na egzaminach. 

            Czasem nie zdawałam sobie sprawy z tego, że biorę na siebie za dużo. Na studiach zawsze wszystko chciałam zaliczyć w pierwszym terminie i oczywiście otrzymać dobrą notę. Mam tu na myśli zaliczenia ćwiczeń, prace pisemne, nie egzaminy.  Doktor uważał, że stawiam sobie za wysoko poprzeczkę i kiedyś zapytał:

            – Czy pani zauważyła, że brak wiary we własne siły idzie w parze z wygórowaną ambicją?

            To było jedno z jego licznych odkryć na mój użytek, bo sama nigdy bym  na to nie wpadła. I kiedy mi tłumaczył, że stawiam sobie za wysokie wymagania, a ja protestowałam, że nic podobnego, że to normalne wymagania, bo jestem realistką, w odpowiedzi dostał napadu śmiechu:

– O tak! I to powiedziałbym realistką o 99-cio procentowym odcieniu optymizmu! Ha, ha, ha!!!

            Innym razem, kiedy wylałam na niego całe wiadro nieszczęść – najwyraźniej z tego optymizmu – to Doktor słuchał, słuchał i na koniec podsumował:

            – Mam radę; niech pani zaraz siada i pisze podanie o miejsce na grób.

            Kiedyś przyjechałam na wizytę zgnębiona nawrotem choroby. Nie mogłam zrozumieć przyczyny tego nawrotu. Zaczęłam wtedy pracować nad jakimś tematem z wielką radością, potem się pojawiły jakieś trudności, radość znikła i wróciła silna nerwica. 

            – Niech się pani  zastanowi, co się zmieniło?  – spytał Doktor.

            – Nic.

            – Na pewno? Niech pani pomyśli.

Doktor chciał, żebym sama zanalizowała sytuację, usiłował mi wytłumaczyć, że trudności przeważyły i to spowodowało załamanie.

            – Jak to? Więc jakieś głupie trudności mają mnie od razu wpędzać w chorobę? To do czego ja się nadaję?

            – Widzę, że od pewnego czasu cierpi pani na manię siłaczki – zauważył.

                                               c.d.n.