Dzisiaj wróciłaś…
Czekałem aż obudzi się w tobie i ożyje świadomość nierozłącznej więzi między Mną a tobą. Dzisiaj wróciłeś… – cytuje w swej autobiografii boskie słowa Eugenio Zolli.
(To dawny rabin Rzymu o heroicznej odwadze, bo w 1945 roku ośmielił się zmienić wyznanie mojżeszowe na chrześcijaństwo ku oburzeniu gminy, która go wyklęła. E. Zolli, „Byłem rabinem Rzymu”, wyd. Salwator 2007, s. 134).
Pomału, pomału wydaje mi się, że i do mnie coś dociera. Dziś, na ulicy, zapaliło mi się nagle światełko w głowie, a po powrocie do domu znalazłam przytoczone powyżej słowa Zollego. I wzięłam je do siebie.
Szłam ulicą zatopiona w słowach Jezusa „Nie zostawiaj mnie samego…”, (z rozmów mistyczki, A.L., z Jezusem). Spojrzałam na kilku zabieganych przechodniów i pomyślałam, że oni żyją bez świadomości Boga. Dopiero teraz to dostrzegłam.
Więc trzeba przeżyć prawie całe życie, żeby dopiero pod koniec dojść do świadomości Boga? Bo wierzyć to za mało. Wierzy się we wszechświat, a przy okazji i w Boga. Że gdzieś tam jest. Ale nie żyje się z Bogiem na co dzień i co minuta.
Przeciętnemu chrześcijaninowi czy wyznawcy innej religii Bóg przypomina się tylko w nieszczęściu, a temu kto praktykuje – jeszcze w modlitwie, no i w niedzielę i święta. A i w święta też nie zawsze, bo np. w Boże Narodzenie prowadzenie zdecydowanie przejmuje św. Mikołaj z prezentami (swoją drogą, gdzie sens, gdzie logika: Jezus ma urodziny, a my obdarzamy prezentami siebie?). Oczywiście są wyjątki, ten – jak twierdzą mędrcy – jeden człowiek na tysiąc, który szuka Boga naprawdę.
Więc co to takiego ta świadomość Boga? Czym się różni od samej wiary?
Bliskością. To odwzajemnione, zazwyczaj dopiero po latach, zaproszenie Boga na stałe do swego życia. Na stałe i na wciąż. Uświadomienie sobie Jego realnej, choć boleśnie niewidzialnej, obecności w swoim życiu przez 24 godziny na dobę, odwoływanie się do Niego we wszystkim, nie tylko kiedy trwoga. To uświadomienie sobie, że Jezus narodzony dwa tysiące lat temu, naprawdę nadal żyje i że uczestniczy w moim życiu, jest moim najlepszym, kochającym przyjacielem, kimś bardzo bliskim, takim do dzielenia się radością i smutkiem, pracą i odpoczynkiem, sukcesem i porażką. Takim do pomocy we wszystkim.
Kiedy ta świadomość do nas dociera, możemy powiedzieć: Bóg się rodzi.
A tymczasem…
Patrzę na ludzi i widzę tylko osobność. Każdy sobie rzepkę skrobie. Idzie taki ktoś nurkujący w tablecie, nieobecny dla innych, albo taszczy choinkę, a nadal pogrążony w myślach kłębiących się wokół wszelkich możliwych życiowych problemów, od zakupów i wrednego szefa w pracy, przez uszkodzony samochód i uszczelkę w zmywarce do wymiany, słowem wprost osaczony przez to życie doczesne. Na to drugie, niewidzialne, trudne do pojęcia, już miejsca w głowie, a tym bardziej w tablecie, nie ma, ono mu umyka. I wcale człowiek go nie goni, jest dostatecznie zagoniony za materią. Raz na zawsze odłożył duchowość na bok. Wystarczy, że przyjdzie na nią czas, kiedy po śmierci spotka się z Bogiem, bo ma nadzieję, że tak będzie. I nie wie, jak wiele traci, brnąc mozolnie przez życie z dala od Boga, zamiast codziennie czerpać moc z Jego mocy.