Jeszcze o wydawaniu

                        Jeszcze o wydawaniu i o recenzjach

                                                Część 5

             Kiedy poszerzyłam i nieco przerobiłam tekst o dworze Wazów, zaczęłam szukać wydawcy dla książki już pod pełnym tytułem „Życie codzienne na Zamku królewskim w Warszawie za Wazów”. Oczywiście pierwsze kroki skierowałam na Zamek. Ma swoje wydawnictwo, a tytuł wprost wymarzony dla Zamku!  Podróżując po świecie zauważyłam, że w każdym zabytkowym obiekcie, na każdym zamku witały turystę przewodniki i monografie opowiadające o tym konkretnym zabytku. Chyba nie ma powodu, żeby w odbudowanym zamku warszawskim było inaczej?

            Udałam się zatem do dyrektora wydawnictw zamkowych. Pan S. przyjął mnie z otwartymi ramionami. Był szczęśliwy i wzruszony, że przyszłam z tą książką do niego, nie miał wprost słów wdzięczności. Dla mnie to było oczywiste, żaden gest, po prostu, książka o Zamku – więc na Zamek.  Całkowicie się ze mną zgodził.  

            Po kilku dniach przyszłam zapytać o losy maszynopisu. Pan dyrektor nawet nie wyszedł z gabinetu, maszynopis zwrócono mi bez słowa wyjaśnienia w sekretariacie. Do dziś nie wiem, skąd ta zmiana frontu.

            Po pewnym czasie udało mi się to wydać w Volumenie (1996), ale w minimalnym nakładzie tysiąca – wbrew umowie- na pięć tysięcy egzemplarzy. Książka nigdy nie wznowiona, nigdy też na Zamek nie trafiła tak, jak na to zasługiwała, choć pierwsze jej wydanie, to PWN-owskie „Na dworze Wazów”, stało się podręcznikiem dla wszystkich zamkowych przewodników. Sama widziałam w czytelni zamkowej, jak pani z ich grona to uważnie czytała. Uważam, że moja ostatnia książka o Zamku i o Wazach, „W kręgu Wazów”, powinna być przetłumaczona na kilka głównych języków i leżeć na wierzchu, żeby turyści zawsze mogli po nią sięgnąć. 

            Nic nie łatwiej mi poszło  z książką o Rzymie, którą się zajęłam po wydaniu „Wazów”. Najpierw, o ile mnie pamięć nie myli, zwróciłam się do znanego wydawnictwa katolickiego. Złożyłam w nim maszynopis i czekałam. Kiedy minęło kilka miesięcy bez żadnej reakcji, zadzwoniłam do księdza dyrektora. Zapytałam, co słychać z moim „Rzymem”? Na co ksiądz dyrektor odpowiedział pytaniem:

– Niech mi pani powie, co takiego jest w pani książce, że chce ją pani wydać? Jest tyle książek o Rzymie…

– We wstępie napisałam, co takiego w niej jest, ale jeśli ksiądz nie czytał nawet wstępu…

Nie wyraził zainteresowania ani wstępem, ani książką. Poprosiłam o zwrot maszynopisu. Odesłano mi go bez najmniejszych śladów czytania.

I tak przez dwa lata odbijałam się od drzwi do drzwi z propozycją wydania zebranych w jeden tom i znacznie poszerzonych „Wędrówek po Rzymie”, drukowanych tam sukcesywnie przed rokiem 1990. Byli wprawdzie wydawcy skłonni to wydać, ale pod warunkiem, że odkupię na pniu połowę nakładu, inni, że włożę w to połowę kapitału koniecznego do wydania. W sumie byłam u trzynastu wydawców, w tym  przedostatni, meteor wydawniczy „Gutenberg”, podpisał  już nawet ze mną umowę, ale kiedy zgłosiłam do druku gotową wersję …splajtował i w dodatku uniemożliwił mi na długo dalsze starania wobec upartej, milczącej odmowy zerwania fatalnej umowy.

Byłam tą umową całkowicie zablokowana, nie mogłam nigdzie podjąć negocjacji do czasu, kiedy wtargnęłam siłą – bo nie naciskali domofonu na dźwięk mego nazwiska i nie przyjmowali ode mnie telefonu – do siedziby tego wydawnictwa na ulicy Hożej. Zaskoczonej i lekko przerażonej szefowej kazałam zdjąć z półki tekę z umowami i na jej oczach podarłam papier ze swoją.

Było to z korzyścią dla niej, niesolidnego wydawcy, bo nie musiała mi zapłacić należnego odszkodowania za niedotrzymanie umowy. Ale dla mnie ważniejsza od pieniędzy, których bym zapewne i tak nigdy nie dostała, (nawet po  przychylnym wyroku sądu), była odzyskana swoboda w dalszych staraniach o wydanie książki.

Kiedy załamana historią z „Gutenbergiem” i odmową tylu innych, bo miałam już za sobą kilkanaście zatrzaśniętych drzwi warszawskich wydawnictw, spotkałam na mieście koleżankę redagującą coś dla nieznanego mi Vocatio, podsunęła pomysł, żebym spróbowała jeszcze tu. I wreszcie się udało!

  Pan dyrektor przyjął maszynopis i podpisał ze mną umowę. Nie będę tu wchodzić w szczegóły, że bardzo dla mnie niekorzystną pod wieloma względami, bo najważniejsze było to, że książka o Rzymie wreszcie się ukaże i to jeszcze przed rokiem Jubileuszowym 2000. I tak, w lutym 1998 roku pojechałam do Rzymu zrobić do niej zdjęcia i uzyskać od Muzeum Watykańskiego zgodę na reprodukcje Kaplicy Sykstyńskiej, a we wrześniu podpisywałam już w Pałacu Kultury na Targach  ładnie wydany tom pod tytułem (słowami św. Pawła)  „Muszę i Rzym zobaczyć…”  Ufff…

            Najlepszy czas pisarski nadszedł wraz z emeryturą. Od roku 2010 sypnęło tytułami, jak nigdy dotąd, ale jeśli ktoś myśli, że teraz już z łatwością znalazłam wydawcę, to się myli. Teraz też bardzo trudno jest własną prozę wydać, chociaż obfitość tytułów w księgarniach i Internecie wskazywałaby na coś innego.

I z moimi „Gawędami o sztuce” też na początku łatwo nie było, ale ponieważ takie zwierzenia wydawnictwo traktuje jak ujawnianie tajemnicy, powstrzymam się od opowieści o trudnościach i przeszkodach, zwłaszcza że natrafiłam w gronie wydawców na osoby tak życzliwe i niezwykłe, jak pełna inwencji Dąbrówka Mirońska, obecnie Gujska, jak niezawodna i pomocna w wypadku każdej ilustracji Barbara Chmielarska Łoś, i jak projektodawca ślicznych okładek, Zbyszek Karaszewski.  

            Napisałam wyżej, że trudno jest wydać własną prozę, nie wspomniałam o poezji, bo tej, to już po prostu wydać się nie da. Żadne szanujące się wydawnictwo nie przyjmie wierszy, jeśli nie wyszły spod pióra noblistów, czy ks. Twardowskiego. Dlatego od kilku lat wydaję swoje tomiki na własny koszt w firmach specjalnie w tym celu zakładanych. Właśnie poszedł do druku trzynasty już tomik wierszy religijnych Bony p.t. „Kącik dla duszy”, z przeznaczeniem na prezent pod Choinkę. Tym razem wydaję go w Book.planie. I na tym zakończę swe edytorskie wspomnienia.

                                                         KONIEC