Mistrz Jogananda, cz. 1

                        Paramahansa Jogananda  i  jego misja

Ten świat jest polem bitwy. Naszym najszlachetniejszym zadaniem jest szukanie ponownego połączenia z Bogiem. [Yogananda]

            Napisałam tu już kilka słów o jodze, teraz chciałabym przypomnieć postać Joganandy, wielkiego mistrza jogi, dzięki któremu wiele osób uwierzyło w Boga, a inni stali się lepszymi chrześcijanami.

            Jako mnich hinduski przybrał imię Yoganandy, naprawdę nazywał się Mukunda Lal Ghosh i urodził się 5. I. 1893 roku w Gorakhpur, w Bengalu, a zmarł 7. III. 1952 r. w Kaliforni. Był uczniem wybitnego jogina Sri Jukteswara.

 W 1920 roku, kiedy miał 27 lat, został przez swego mistrza wysłany do Stanów Zjednoczonych jako delegat Indii na Międzynarodowy Kongres Religijnych Liberałów w Bostonie. Miał do spełnienia pewną misję.

„Wschód i Zachód muszą odnaleźć złotą ścieżkę środka łączącą działanie i duchowość – głosił.  – Indie muszą się wiele nauczyć od Zachodu w zakresie rozwoju materialnego, w zamian Indie mogą nauczyć Zachód uniwersalnych metod, dzięki którym będzie on mógł oprzeć swoje religijne wierzenia na niezachwianych fundamentach nauki jogi.” 

  Po Kongresie Jogananda pozostał już w Stanach Zjednoczonych i przebywał w nich aż do końca życia, prowadząc rozmaite kursy, wykłady i aszram w Kaliforni, w pobliżu Hollywood.  Tam też spisał swoją biografię, która tak mną wstrząsnęła, a – jak się okazało – byłam jedną z tysięcy osób, które równie głęboko ją odebrały. [Polskie wydanie patrz: Paramhansa Jogananda, Autobiografia jogina, przeł. W. Szczepkowski, Stowarzyszenie Krija jogi 2004]

Podczas swego pobytu w Stanach, Mistrz często stykał się z nietolerancją religijną, tak ze strony zwykłych przechodniów (na widok jego pomarańczowej szaty i długich włosów), jak i ze strony zakonników. Opowiadał na przykład, jak kiedyś odwiedził w St. Louis katolicki klasztor, ponieważ jego opat ukazał mu się wcześniej w wizji, jako wielki święty, który pragnął go poznać osobiście. Kiedy jednak się tam pojawił, tamtejsi mnisi byli nieomal zgorszeni, że jakiś „poganin” w pomarańczowej szacie śmiał wkroczyć na ich teren. I tylko opat, zaledwie go ujrzał, pospieszył mu naprzeciw, serdecznie uścisnął i  zawołał:  

– Człowieku Boży, jestem szczęśliwy, że przybyłeś!

 Jogananda był uosobieniem tolerancji; nigdy nikogo nie nawracał na swoją religię. Podzielał pogląd Gandhiego, którego znał osobiście, a który kiedyś powiedział:

„Hinduizm nakazuje każdemu człowiekowi czcić Boga zgodnie z jego własną wiarą […] wobec czego religia ta żyje w pokoju ze wszystkimi religiami.”

 A o swojej misji Jogananda tak mówił: Nie zostałem wysłany na Zachód przez Chrystusa i wielkich mistrzów Indii, żeby dogmatyzować nową teologię. Mam  nauczyć ludzi krija jogi, żeby mogli bezpośrednio wchodzić w związek z Bogiem. Pragnę wam pomóc, abyście mogli poznać Boskość doświadczalnie przez codzienną praktykę krija jogi.  

To mi przypomina słowa Mertona, który pół wieku później, podczas swej podróży na Wschód, pisał o mnichach buddyjskich: „Zachęcali mnie, abym pomógł ludziom Zachodu zrozumieć medytację i potrzebę większej duchowości.”

                                    Jogananda jako człowiek i mistrz

we wspomnieniach ucznia

                                                           część 1

             W swojej biografii Jogananda poświęca dużo miejsca charakterystyce innych wielkich mistrzów jogi w Indiach, w tym również ich niezwykłym, nadludzkim wprost, umiejętnościom, które nazywa się mocami jogicznymi. O samym sobie milczy w tym względzie. Tymczasem on również nimi dysponował. Jasnowidzenie, jasno słyszenie, dar uzdrawiania, bilokacja, przewidywanie katastrofy i zdolność zapobieżenia jej i udzielenia pomocy bez względu na odległość – wszystko to było dla niego czymś normalnym. Jednak o żadnym takim epizodzie w autobiografii nawet nie wspomniał. Jego cudowne moce poznajemy dzięki Donaldowi Waltersowi, amerykańskiemu uczniowi Mistrza, który spisał jego opowieści i włączył do swojej autobiografii, opublikowanej już po śmierci Joganandy. [Swami Kriyananda (Donald Walters), Il Sentiero. Autobiografia di uno yogi occidentale, discepolo di Paramahansa Yogananda, Ed. Mediterranee, Roma 1991. Z braku polskiej, korzystam z wersji włoskiej i podaję w tłumaczeniu własnym. W oryginale „The Path”.)

            A oto jak Autor charakteryzuje swego Mistrza, przytaczając zdarzenia, jakich był sam świadkiem, albo o których usłyszał wprost od niego. Ponieważ jest tych epizodów sporo, dzielę materiał na cztery części. Dzisiaj część pierwsza. 

            Jogananda był uzdolniony artystycznie: umiał grać na instrumentach, uprawiał muzykę sakralną, pisał poezję, bardzo dobrze również malował.  Miał też rozmaite talenty praktyczne, np. bardzo smacznie gotował, sprawiając od czasu do czasu radość swoim uczniom i gościom w aszramie.

          Był człowiekiem niezwykle hojnym. Wystarczyło np., że jakiś gość zachwycił się jego drogocennym instrumentem muzycznym, żeby mu go natychmiast  podarował.

Cechowała go wielka odwaga. Ten człowiek nie znał lęku. Był tak pewny opieki boskiej, że nawet przystawiony do skroni rewolwer go nie peszył. Pewnego razu w ciemnej uliczce Nowego Yorku nagle otoczyły go trzy podejrzane typy:

 – Dawaj forsę! – usłyszał.

– Oto ona – odparł, i dał im ją. – Chciałbym tylko, żebyście wiedzieli, że nie daję wam tych pieniędzy ze strachu. Noszę w sercu takie bogactwo, że pieniądze przy nim są niczym.

Byli zdumieni. Wtedy spojrzałem im głęboko w oczy z mocą Boga. Wybuchli płaczem, zwrócili mi pieniądze, wołając: – „Nie możemy już tak żyć”  – i uciekli.  

            Opowiedział uczniom też inną przygodę:

Pewnego wieczoru, w latach kryzysu, przemawiałem do tysięcy ludzi w Carnegie Hall. Otwarcie krytykowałem sposób w jaki bogacze wyzyskują biednych. Wymieniłem konkretne nazwiska. Po konferencji wiele osób radziło mi, żebym nie wracał samotnie do domu.

– Bóg jest ze mną. Kogo mam  się bać?

Szedłem częściowo oświetloną dzielnicą koło stacji, lecz w pewnej chwili z półmroku wychynął mężczyzna z pistoletem. – Dlaczego przemawiałeś przeciwko tym ludziom?

– A czemu by nie? Bóg jest tak samo dla bogacza jak dla biedaka. Obaj są Jego synami. I Bogu się nie podoba, że syn bogaty wyzyskuje Jego ubogie dzieci.

Potem utkwiłem wzrok w oczach tego człowieka i zapytałem: – Dlaczego żyjesz w ten sposób? Nie jesteś szczęśliwy. Żądam, aby szatan cię opuścił i żebyś się odmienił!

Człowiek zaczął się konwulsyjnie trząść, potem nagle upuścił pistolet i padł przede mną na kolana.

– Co mi pan zrobił? – wołał płacząc. – Byłem nasłany, żeby pana zabić.

– Nigdy by ci się to nie udało. Zabierz swoją broń i wyrzuć ją.

Od tego spotkania wiem, że jego życie się całkiem odmieniło.  

                                                  C.D.N.