To było w okresie moich studiów. Trwało zaledwie dwa lata, ale zapadło mi głęboko w serce. Chodzi o naszą, a właściwie mego brata, wilczycę, Kaję.
Była po tresurze, ale jeszcze bardzo młoda, kiedy brat ją dostał od Janusza, przyjaciela – hodowcy. Pewnego dnia wróciłam do domu, weszłam do pokoju, a tam przy bracie siedzącym na swoim łóżku warował …wilk! Owczarek alzacki.
– Jaki śliczny! – zawołałam i podeszłam, żeby go pogłaskać. A pies – czyli suka – złapała delikatnie zębami moją dłoń i odrzuciła. Jej nie miał prawa głaskać pierwszy lepszy! To była dama! Dopiero po kilku dniach, jak się rozeznała w hierarchii rodzinnej swego nowego pana i zadomowiła, dopuściła także mnie do siebie.
Pokochałam ją gorąco i chyba z wzajemnością, bo kiedy była w domu, gdy brat jej nie zabierał ze sobą na cały dzień na tor wyścigowy na Służewcu, gdzie wtedy jako inżynier zootechnik pracował, ale też śmigał konno za miasto w towarzystwie niezmordowanej Kai – tkwiła godzinami tuż koło mnie. Kiedy kułam do egzaminów, siedziała cierpliwie, czasem cichutko popiskiwała, czekając aż wreszcie się opamiętam i przecież zabiorę ja na podwórko. A ja nic, tylko z nosem w książkach.
Pewnego dnia jednak już nie zdzierżyła. Wbijałam sobie wtedy do głowy historię filozofii Po kilku godzinach grzecznego czekania, Kaja zerwała się z podłogi, jedną łapą objęła mnie za szyję, a drugą – jak pchnęła stos książek na biurku, to z Tatarkiewiczem na czele, wszystkie z hukiem wylądowały na podłodze. I wygrała! Ja przecież też miałam po dziurki w nosie tej filozofii i bezruchu. Też byłam młoda!
Rano, kiedy spałam, tkwiła cichuteńka nieruchomo przy łóżku, wpatrując się w moją twarz. Czekała na drgnięcie powieki. Jak tylko zamrugałam, zrywała się, opierała łapami o pościel, łeb wsuwała pod poduszkę i zaczynała podrzucać mi głowę. Jak mnie porządnie wytrzęsła i rozbudziła, wstawałam ze śmiechem i jak najprędzej się ubierałam, żeby wyjść z nią na dwór. Była taka szczęśliwa! Młoda, śliczna, radosna, wdzięczna za swobodę – cudowna.
Kiedy z nią nie wychodziłam, zasiadała u stóp staruszki babci i szturchała ją nosem, albo łapała za kraj spódnicy. Zapraszała do zabawy. Ale Babcia wcale nie miała ochoty na żadne tańce. I pamiętam, jak przemawiała do niej omdlałym głosem niemal nieboszczki:
– Kajusia, ty jesteś taaakaaa zmęęczonaaa, odpocznij, odpocznij…
Można było umrzeć ze śmiechu, bo kto jak kto, ale Kaja nie była nigdy zmęczona. Nie znała takiego słowa. Czasem, jak pod wieczór wracała z bratem po całodziennym ganianiu za koniem, to rzeczywiście padała. Ale wystarczyła miska kaszy z mięsem, kilka godzin snu i już wracał wigor. Nie potrzebowała czarnej kawy na przebudzenie.
Kochaliśmy ją wszyscy, mama, babcia i ja, nie mówiąc o bracie, dla którego była towarzyszem pracy i przyjacielem.
Ale dla osób postronnych była tylko wilkiem. I zdarzyło się coś niedobrego. Ponieważ była bardzo przyjacielska, kiedy ktoś z sąsiadów – znany czy nie – pojawił się na podwórku, natychmiast biegła się z nim przywitać, merdała ogonem, skakała na piersi człowieka, bo już nie była nietykalną księżniczką, zapomniała o psim savoir vivre z czasów tresury. Pewnego razu skoczyła niespodziewanie na sąsiadkę, gdy ta wychodziła z klatki schodowej, a pech chciał, że sąsiadka bała się psów i w dodatku była w poważnym stanie. I złożyła donos na „groźnego” psa.
Administracja zażądała od brata, by się go pozbył. Nie wiem, dlaczego tak się to zakończyło, faktem jest, że Kaja musiała nas opuścić i wróciła do Janusza do Jabłonny. Tam początkowo czuła się dobrze, jeszcze w czasie wakacji służyła jako żywa podpórka maleńkiej córeczce brata, gdy stawiała swoje pierwsze kroczki, trzymając się piąstką za kudły Kai. Ale pewnego fatalnego dnia, zapomniawszy nauki, że nie wolno jej tknąć nic poza podanym jedzeniem, zżarła… trutkę na szczury.
Nie chcę nawet myśleć, jak biedna cierpiała, zanim odeszła.