Na Zaduszki

ROZWAŻANIA  O  UMIERANIU

Tak często powtarzamy w modlitwie „przyjdź Królestwo Twoje”, ale kiedy się zbliża, a zbliża się za każdym razem, gdy nadchodzi śmierć, wołamy:

– NIE! Jeszcze nie! Panie ratuj!

[Nie mówię tu o nagłej śmierci w wypadku, czy zadaną człowiekowi przez jakiś gwałt, lecz o wynikającej z wieku lub ciężkiej choroby.]

Otóż, gdy nadchodzi, robimy wszystko, żeby jeszcze pożyć.

– Panie ratuj! – wołamy.

Jakże to? Bóg ma nas ratować przed przejściem do Jego królestwa?

To znaczy, że boimy się go, tego nieznanego królestwa, a boimy się, bo nic o nim nie wiemy. To strach nam dyktuje te słowa, strach wynikający z ignorancji.

A przecież śmierć to nie jest zesłanie, nie wywożą nas na Sybir. Wyruszamy do wspaniałej krainy, o której św. Paweł pisze, że  ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują. [1Kor, 9]

Św. Paweł – powiecie, to jakieś odległe czasy i to tylko teksty. To prawda, ale jego słowa potwierdzają wszyscy ci, którzy po śmierci klinicznej doznali podobnych niezwykłych przeżyć, a powrócili do życia tu. Jak bardzo pragnęli już TAM pozostać! Jak nie potrafią znaleźć słów, by opowiedzieć, co widzieli i co przeżyli, bo wszystko jest takie inne, takie niezwykłe i zachwycające. Wszyscy zgodnie opowiadają, że znaleźli się w krainie światła: ludzie, zwierzęta, drzewa, kwiaty, morza i góry – wszystko jest tam ze światła. Ale też, że kwiaty i drzewa pięknie pachną.  

I NIC NIE BOLI! Czyż to samo nie powinno wystarczyć, żeby przestać się bać?

Czego jeszcze się boimy, prócz nieznanego?

Tej strasznej samotności umierania. Hans Fallada zatytułował tak swoją powieść „Każdy umiera w samotności” – ale to nieprawda! Bóg tak to obmyślił, że nie jesteśmy sami, gdy żegnamy się z tym światem! Przychodzą po nas najbliżsi pełni miłości i troski. Pomagają nam nieraz już tuż przed śmiercią, gdy jeszcze żyjemy: przychodzą np. z pomocą do szpitala. Mojej Mamie zmarła babcia dawała w nocy pić, następnego dnia Mama odeszła.

A przecież to nie jedyne serdeczne spotkanie! Przecież większość  z nas właśnie w chwili śmierci po raz pierwszy spotyka się z samym Bogiem. ON pojawia się przed nami w postaci nam najbliższej i zrozumiałej, czy to jako Jezus, czy Matka Boża, św. Franciszek czy  inny ukochany święty, a wszyscy jaśniejący cudownym światłem. Niewierzącym – pewnie jako samo Światło pełne miłości, ale też, jak o tym świadczą ateiści, którzy przeszli przez śmierć kliniczną- pokazuje się Jezus pełen miłości i to spotkanie wywołuje w nich tak silny wstrząs, że po powrocie do życia porzucają ateizm, „nabierają ducha”. Powiada bowiem św. Paweł: Człowiek zmysłowy nie pojmuje tego, co jest z Bożego Ducha. Głupstwem mu się to wydaje i nie może tego pojąć, bo tylko Duchem można to zrozumieć.”(1Kor, 13). Czasem potrzebna jest więc aż śmierć kliniczna, żeby się nawrócić i otrząsnąć z materializmu.  

Co zatem „umiera”? Tak naprawdę tylko część nas, i to wcale nie ta najważniejsza –  umiera ciało. A ono przecież nie wyczerpuje całości! Bo i my jesteśmy zbudowani ze światła, które nie ginie. Nawet nie odwołując się do słów Biblii, że Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje („Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam”, Księga Rodzaju 1, 26), możemy stwierdzić, że mamy jeszcze inne ciało prócz fizycznego.

 Jest to tzw. ciało astralne, które za życia formuje wokół naszej osoby świetlistą otoczkę, aurę, od dawna już możliwą do sfotografowania. Każdy organ, kończyny, narządy zewnętrzne i wewnętrzne, też mają swoje odpowiedniki w ciele astralnym i promieniują. Kiedy jakiś organ choruje, aura w odpowiednim miejscu zmienia kolor. Na tej podstawie można stawiać diagnozy. Różne ludy, zwane przez nas z pogardą „pierwotne”, afrykańskie,  filipińskie, czy Indianie, opierali leczenie chorych właśnie na uzdrawianiu aury.

Tak więc, po śmierci ciała fizycznego, ciało astralne z nami zostaje i wędrujemy do „nieba”, czyli w tym wypadku do świata astralnego, tej pięknej świetlistej krainy opisywanej przez tych, którzy się o nią otarli z racji choroby, kiedy sami byli chwilowo już  światłem.