To wdzięczny temat i bardzo mi bliski, dlatego chętnie cytuję fragment z książki Beniamina Hoffa „Te prosiaczka” (przeł. Rafał T. Prinke, Zysk i S-ka 1998).
Dobrze ich znacie, bez względu na to, czy chodzi o szacownych szargaczy reputacji, czy też o mieszkającego obok was starego marudę.
Jeżeli śpiewacie, oni potrafią śpiewać lepiej (chociaż wcale nie umieją śpiewać). Jeżeli tańczycie, oni potrafią tańczyć lepiej (chociaż wcale nie umieją tańczyć). Jeżeli reżyserujecie spektakl teatralny, oni potrafią go wyreżyserować lepiej (chociaż wcale tego nie umieją.) Cokolwiek robicie – oni potrafią zrobić to lepiej, nawet jeżeli nie umieją robić tego choćby tak samo dobrze jak wy. A ponieważ nie umieją tego robić tak dobrze jak wy, nie potrafią tego właściwie ocenić.
Czy to potępiając genialne dzieło, czy wychwalając coś prawdziwie okropnego, krytycy mylą się w znacznej większości przypadków. A mimo wszystko mogą mieć niezwykle duże wpływy. Te wpływy są odpowiedzialne za bezpowrotne utracenie wielu rzeczy, które mogłyby przynieść światu znaczne korzyści.
Chiński filozof, Chuang-tse pokazał ograniczenia krytyków w przypowieści o wszystkowiedzącej przepiórce:
Jest taki ptak zwany P’eng. Jego grzbiet wygląda jak łańcuch górski, jego skrzydła są jak chmury na niebie. Wznosi się w górę niczym trąba powietrzna aż przebije się przez najwyższe obłoki i stopi z nieskończonym błękitem.
Kiedy tak sunie bez wysiłku w kierunku morza, przepiórka z bagien unosi głowę, spoglądając nań z dołu i śmieje się: – „Ten ptak myśli sobie, że co on robi?”- pyta. „Ja podskakuję i przelatuję kilka stóp. Potem spadam i biegam sobie tu i tam po krzakach. To jest właśnie fruwanie! Kogo ten stwór chce nabrać?”
Z przyjemnością przytoczyłam za Hoffem te dykteryjki o krytykach, jako że również nie pałam miłością do ich piór. I mnie się nieraz dobrze od nich dostało. Lata temu, w recenzji z pracy doktorskiej, pewien szanowny profesor zrobił ze mnie córkę mojej ciotki i napisał, że praca „jak na historyka sztuki” jest całkiem dobra. Nigdy nie byłam dzieckiem ciotki, choć noszę to samo nazwisko, i nigdy nie zdobyłam dyplomu historyka sztuki, bo kończyłam wydział historii.
(Kiedy napisałam do profesora sprostowanie, co do mego pochodzenia i zawodu, nie przeprosił i nie wystąpił do redakcji z prośbą o erratę, tylko odpisał mi pytaniem: czy to wstyd być historykiem sztuki? O cioci, którą nota bene dobrze znał, bo redagowała jego którąś pracę, już nie wspomniał…)
Inny szacowny historyk, krytyk jednej z moich wczesnych książek, za główną winę autorki uznał brak tego, czego w niej nie ma, nie czytając – jak sądzę – wstępu, w którym wyraźnie napisałam, o czym piszę, a o czym nie piszę i dlaczego jest to, co jest. Inna znamienita osoba, krytyk sztuki, zarzuciła mi, że w książce „Antyk w malarstwie” skopiowałam własne audycje radiowe, a nie sprawdziła, że nigdy takich tematów w Radio nie podjęłam. Uznała, że gawędy radiowe, choć dobre dla radia, z zasady nie należą do literatury, i współczuła PWN, że się na tym nie poznał.
Ale największe baty dostały mi się za pierwszą wersję książki o Rzymie. Pewien polski archeolog, szerzej nieznany, bo nie pracujący w swojej branży i nie publikujący, nazwał „Muszę i Rzym zobaczyć” jednym wielkim zbiorem błędów. W kilku wypadkach miał rację i dzięki niemu, przy drugim wydaniu, wprowadziłam erratę. Ale on uważał, że cała książka to jeden wielki błąd, że korzystałam z niewłaściwej literatury, np. wydawanej przez wydawnictwa watykańskie, czy z autorów masońskich, i nie powinna nigdy ujrzeć światła dziennego. On by do tego nie dopuścił. Sam nigdy książki o Rzymie, ani żadnej innej nie napisał.
Wśród krytyków na ogół przeważają tacy, którzy uważają, że ich świętym obowiązkiem jest jedynie tropienie błędów i słabości. A kto się nie myli? Byłoby dobrze, żeby częściej zechcieli dostrzec również zalety omawianej pracy, żeby dodali ducha pracowitym autorom, ale to się tylko czasem zdarza. Ja miałam wielkie szczęście do takich podnoszących na duchu recenzji pióra pana Piotra Wojciechowskiego, któremu jestem za nie bardzo wdzięczna, nie mówiąc o ciepłym odbiorze słuchaczy radia i czytelników. To dzięki nim autorowi nie wypada pióro z ręki.
Pisałam nieraz w swoich książkach o tzw. recepcji dzieł starych mistrzów pędzla. Ile krwi napsuli krytycy Tycjanowi na stare lata! Ile głupot o sztuce Rembrandta napisali współcześni mu krytycy, którzy w wypukłej fakturze obrazów widzieli jedynie „sos spływających nieczystości”. Jakie herezje wypisywali „znawcy” o płótnach impresjonistów, czy van Gogha! A jak umierali z zachwytu przed falsyfikatami Vermeera, spreparowanymi w XX wieku przez sprytnego Hansa van Meegerena. No, ale im wolno się mylić, a tym, których krytykują – już nie.