Poniedziałek z doktorem S.L.
Część 5
Tak mnie tymi swoimi kpinami Doktor wytresował, że kiedy po dwóch latach z okazji okresowej kontroli na pytanie „jak się pani czuje?”, odpowiedziałam:
– Całkiem dobrze, tylko mam lęki – wybuchnął śmiechem.
Rozzłościł mnie wtedy; kiedy się żalę, że źle się czuję, drwi, że ach, och, co za tragedia, najlepiej kupić sobie grób. Kiedy mówię, że dobrze i chcę pokazać, jaka jestem dzielna, śmieje się. Co za człowiek!
– I z czego się pan tak śmieje? – spytałam.
– Bo wyobrażam sobie jak dobrze się pani musi czuć, skoro ma pani lęki, ha,ha,ha! Tylko lęki!
– No chyba, przecież mógłby mnie boleć brzuch, głowa, mogłabym nie spać i nie jeść, więc chyba dobrze, nie?
– Tak, tak, natuhalnie, nawet bahdzo dobrze… ha, ha, ha…
Najwyraźniej tego dnia role się odwróciły; tym razem ja go przekonywałam, że przecież same lęki to nic takiego, skoro tylko lęki – na co mam się uskarżać?
Bardzo był ubawiony. Może nie przypuszczał, że to jego gadanie, żeby nie zważać za bardzo na objawy swojej choroby, cieszyć się tym, co dobre, mogą mnie doprowadzić tak daleko, niemal do zaprzeczenia chorobie.
Bywały jednak rozmowy bardzo poważne. Dokładnie dwa lata po opuszczeniu szpitala, musiałam zerwać narzeczeństwo. Mój wybranek okazał się alkoholikiem. Poznałam go bezpośrednio po jego kuracji odwykowej, do której się nie przyznał. Kiedy doszły mnie słuchy, że pije, że widziano go na mieście jak się zataczał, że znowu stracił z tego powodu pracę, przeżyłam wstrząs. Przyjechałam do Doktora całkiem rozbita.
– Czemu mi pani nic o nim nie mówiła?! – zapytał rozgniewany. Prawie krzyczał; istotnie, zataiłam przed Doktorem ten związek.
– Bo chciałam sama to wszystko załatwić – powiedziałam przez łzy. – Kto mógł przewidzieć, że to się tak zakończy – chlipałam. – A po wtóre, bałam się pańskich kpin… – i zatonęłam we łzach.
– A jak pani sądzi, dlaczego pani do mnie przyjeżdża od czasu do czasu?
– No od terminu do terminu…
– Ale po co? Żeby mi powiedzieć, że się pani świetnie miewa i sobie świetnie radzi?
– Ale takie wizyty są najprzyjemniejsze…
– A czy to o przyjemność chodzi? Po co ja tu jestem?
– No, bo pan mnie leczy…
– Czy pani myśli, że gdybym ja był od przyjemności i gdybym wiedział, że pani sobie świetnie sama poradzi, to naznaczałbym pani wizyty, czy prosił o kartkę z wiadomościami? Czy pani myśli, że to, że pani przyjdzie i powie, że panią boli brzuch, to już wszystko? Tylko o to chodzi?
– Ale ja chciałam popróbować własnych sił…
– Źle pani wybrała, w złej dziedzinie. Jest pani niedoświadczona, młoda, wrażliwa, a to są sprawy ważne i ciężko je pani przeżywa.
No, dostało mi się wtedy zdrowo. Ale jak już się Doktor dosyć nagniewał, to złagodniał, pocieszył, zapisał leki, wyznaczył bliski termin następnej wizyty i był ogromnie pomocny i kochany.
Wrócił do kpin, kiedy przyjechałam z hiobową wiadomością, że będzie wojna.
Trwała tzw. zimna wojna. Propaganda ostrzegała, że imperialiści prą do wojny, głosiła że tylko Związek Radziecki bohatersko walczy o pokój, ale nie wiadomo, czy mu się uda go utrzymać, bo imperialiści stosują perfidne metody, no i panowała powszechna panika przed wybuchem 3-ej wojny światowej. Doktor się jakoś nie przejął, ale pod koniec wizyty udał, że go przekonałam.
– Zanim się pani pojawiła, w żadną wojnę nie wierzyłem, ale skoro pani twierdzi, że wybuchnie, a pani jest historykiem i w sprawach wojny uczona – tu dodał coś, o czym wcześniej nie wiedziałam:
– Bo widzi pani, ja też kiedyś studiowałem historię, ale przerwałem te studia i teraz widać, jak to się mści. No, ale pani mnie przekonała i teraz jestem zupełnie pewny, że wojna wybuchnie.
Ta ironia dobrze na mnie działała, a wojna na szczęście nie wybuchła.
Gdy jeszcze przebywałam w szpitalu na stałe, podczas spaceru po terenie zobaczyłam w kiosku z prasą zeszyty. Oczywiście natychmiast odezwał się we mnie uśpiony duch pisarki, kupiłam zeszyt i zaczęłam prowadzić kronikę oddziału. Początkowo zawierała jedynie poważny zapis codziennych zdarzeń, ale w miarę pobytu w szpitalu, charakter kroniki ulegał zmianie. Najwyraźniej odmieniały ją pierwsze oznaki powrotu do zdrowia. Wróciło mi bowiem poczucie humoru, powrócił śmiech nie słyszany od wielu miesięcy. I zaczęłam włączać do kroniki rozmaite humoreski. Przyszło mi na przykład do głowy, żeby zafundować psychoterapię lekarzom, i napisałam na ten temat cykl humoresek. Inny dotyczył trudnych pacjentów itp. Ilustrowałam to wycinankami z kolorowych pism, kombinacją posklejanych rozmaitych rysuneczków cudzego autorstwa, bo sama nigdy rysować nie potrafiłam.
Doktorowi bardzo się ta twórczość podobała, nie tylko dlatego, że zwolniłam go z obowiązku szukania dla mnie jakiegoś zajęcia, jako że sama sobie je znalazłam, a starał się, żeby każda z pacjentek miała coś do roboty. Zawsze powtarzał, że każda praca, która odrywa człowieka od myślenia o samym sobie jest pożyteczna. Moja pisanina podobała mu się także dlatego, że mógł obserwować swój oddział oczami pacjentki, a poza tym, ponieważ miał wielkie poczucie humoru, podobały mu się same teksty i stale domagał się nowych. Kiedy je czytał, zaśmiewał się w głos. Sprawiało mi to wielką frajdę, więc sporo pisałam. Któregoś razu spytałam, właściwie po co mu te żarty? Odpowiedział, że będzie to czytał kolegom po fachu.
– Ale co?
– No, o psychoterapii dla lekarzy; przyda im się.
A mnie zapytał, czy dostałam już Nagrodę Nobla?
Odpowiedziałam, że tak, ale nie przyjęłam.
Widać coraz szybciej wracałam do zdrowia, bo moje poczucie humoru opuściło zeszyt i wyszło na korytarz. W dniu Prima Aprilis na drzwiach prowadzących na nasz oddział, a na końcu do gabinetu Doktora, zasłoniłam tabliczkę ODDZIAŁ NERWICOWY i zawiesiłam kartonik z informacją aktualną:
ODDZIAŁ PSYCHIATRYCZNY
a poniżej dyskretne ogłoszenie: ZAMIENIĘ LĘKI NA UROJENIA.
Przy czym dbałam o to, żeby te białe drzwi na początku korytarza, zawsze szeroko otwarte, teraz były stale zamknięte (to nie były takie bez klamki, tylko zwyczajne drzwi.)
Pech chciał, (ale kto mógłby to przewidzieć?), że właśnie tego dnia Doktor prowadził do swego gabinetu nową pacjentkę. Kiedy kobieta zobaczyła na jaki to oddział trafia, wpadła w rozpacz. Na domiar złego uznała, że wszyscy ją okłamują, na czele z lekarzem. Biedny Doktor musiał się mocno natrudzić, żeby przekonać nieszczęsną pacjentkę, że to dowcip prima aprilisowy.
– Dowcip? Kto sobie robi żarty w szpitalu psychiatrycznym? – poważna pacjentka była poważnie dotknięta; nie mogła w coś takiego uwierzyć.
Doktor był wściekły, bałam się, że urwie mi głowę. Nie wiem, czy stracił pacjentkę przeze mnie, czy ją zachował; nie śmiałam zapytać. Mnie jakoś nie skreślił z listy swoich podopiecznych i dopiero pod koniec kwietnia pożegnałam swoją wyspę ocalenia, szpital w Tworkach.
c.d.n.