WSPOMNIENIA

O ODWADZE

            WSPOMNIENIA

17 marca 2021

                                    O ODWADZE

Oglądałam dzisiaj w programie TV 1 – szkoda, że  późnym wieczorem – niezwykle ciekawy dokument o życiu Jana i Antoniny Żabińskich podczas wojny. Jan był dyrektorem warszawskiego Ogrodu Zoologicznego. Był nie tylko troskliwym opiekunem pracowników i zwierząt w czasie pokoju, lecz prawdziwym bohaterem podczas wojny: człowiekiem, który wspólnie z żoną ocalił 300 ludzkich istnień, Żydów poszukiwanych przez Niemców.

Film pokazywał m.in. jedną z granic getta w Warszawie, ów przeklęty szlaban i uzbrojonego niemieckiego strażnika. Pan Jan uzyskał specjalną przepustkę do getta od samego szefa, jako że ten Niemiec – zapomniałam jego nazwisko – był pasjonatem entomologii i cenił badania nad żukami, prowadzone przez znanego mu profesora światowej sławy, Szymona Tenenbauma, osadzonego w getcie.

Dyrektor Żabiński, uzyskawszy zgodę na odwiedzanie profesora w celach naukowych, korzystał z przepustki i wyprowadzał kolejno z getta ludzi w biały dzień, jawnie, nie przez dziury w murze i piwnice, lecz właśnie przez to surowo strzeżone przejście. (Profesora też chciał wyprowadzić, ale profesor się nie zgodził. I zmarł w getcie. Natomiast przekazał panu Żabińskiemu, a ten ocalił jego kolekcję, 400 oszklonych pudeł z ponad pół milionem chrząszczy z całego świata.)

 Myślałam o zbliżaniu się do tego szlabanu w towarzystwie ratowanego Żyda… Jakiej to wymagało odwagi!

Byłam w czasie wojny dzieckiem, ale dobrze pamiętam te ich szlabany, budki ze strażnikami, sztandary ze swastyką i nade wszystko strach na widok uzbrojonego Niemca. Nie wyobrażam sobie zbliżania się do takiego szlabanu bez drżących ze strachu kolan.

Jan Żabiński musiał zachować zimną krew, musiał się wykazać niezwykłym spokojem i pewnością siebie; nie miała prawa zadrżeć mu bodaj dłoń podająca przepustkę.

 I zrobił to nie jeden, czy może jeszcze wyjątkowo drugi raz, lecz wiele razy, bo prowadził tę akcję kilka lat. Doskonale wiedział, że przy wpadce kara śmierci groziła nie tylko jemu, spadnie na całą rodzinę. A przecież pp. Żabińscy mieli dwoje dzieci.  

W podziemiach zabudowań dla zwierząt, które podczas bombardowania Warszawy opustoszały, bo zwierzęta padły zabite przez pierwsze bomby zrzucone na miasto we wrześniu 1939 roku, a inne rozwieziono wkrótce przez Niemców do kilku ichnich ogrodów zoologicznych, otóż w tych betonowych korytarzach i różnych klatkach teraz pp. Żabińscy ukrywali  Żydów. Ponadto kilkoro zawsze ukrywali  w swoim służbowym mieszkaniu w niewielkim, otynkowanym na biało domu na terenie ZOO. 

Tu nigdy nikogo Niemcy nie znaleźli, chociaż teren nieczynnego ogrodu, zamienionego co prawda w jednej części na działki dla mieszkańców, w innej –  na hodowlę świń, żołnierze niemieccy upatrzyli sobie jako miejsce rekreacji i nieraz włóczyli się pod dużymi oknami białego domku, nie osłoniętymi nawet firankami.

Jan Żabiński był członkiem Armii Krajowej. Brał udział w Powstaniu Warszawskim, został ranny, trafił do obozu jako jeniec. Ale wszyscy czworo wojnę przeżyli i po niej szczęśliwie się odnaleźli. I znowu w 1945 roku pan Jan podjął obowiązki dyrektora warszawskiego ZOO i wspólnie z żoną od podstaw je odbudowywał. Kiedy się okazało, że w ocenie partii przedwojenny dyrektor nie jest właściwą osobą na tym stanowisku, a dyrektor Żabiński z kolei nie widział możliwości zapisania się do PZPR i poddania stalinowskim dyrektywom, zrezygnował ze stanowiska i w 1953 r. opuścił na zawsze swój ukochany ogród i swoje zwierzęta.

Pisał wtedy książki i wygłaszał cudowne pogadanki o zwierzętach przez radio. Pamiętam je.  Były ciekawe i podane pięknym językiem. Muszę przyznać, że byłam bardzo przejęta, gdy jacyś starsi słuchacze, wypowiadając się na antenie o moich gawędach, przyrównywali je do audycji dyrektora Żabińskiego sprzed półwiecza.

Obejrzany dziś film z 2019 roku o pp. Żabińskich, z udziałem ich córki, Teresy, oraz dwóch ocalonych w ZOO mężczyzn, wtedy dzieci, nasunął mi myśli na temat odwagi i  cech prawdziwego człowieczeństwa.

 Pan Jan był niezwykle odważnym, mądrym i prawym człowiekiem, co nabierało szczególnego wymiaru w czasach, gdy zwyrodnienie człowieka osiągnęło apogeum. Ale która z tych cech jest najważniejsza?

Czy mądrość? Czy odwaga? Czy prawość?

Wydaje mi się, że żadna nie jest cenna w pojedynkę, że muszą wszystkie trzy ze sobą współdziałać. Bo co po odwadze, kiedy zabraknie rozumu? Zamieni się w fanfaronadę. Co po mądrości, jeśli nie wesprze jej odwaga? Jaki pożytek społeczny z mądrego tchórza? Podobnie prawość, ona także musi być poparta odwagą. Bo szlachetność bez odwagi zrobi z człowieka żałosnego słabeusza. A odwaga bez prawości? To bandytyzm, może zaowocować jedynie podłością, sadyzmem.

Myślę, że do tych kilku cech należy jeszcze dodać skromność, choć wydaje mi się, że ona mieści się w szeroko pojętej mądrości, nie tej książkowej, choć takie wykształcenie też jest ważne, ale mam na myśli mądrość polegającą na używaniu rozumu i serca, nawyku myślenia refleksyjnego.  

W prawdziwej mądrości kryje się też, jak sądzę, poczucie sprawiedliwości i zdolność dokonywania właściwych wyborów.     Bo przecież człowiek mądry, to człowiek sprawiedliwy.

I wszystkie te cechy, plus wielkie serce, widzę u pana Jana Żabińskiego. On jest dla mnie wzorem człowieka. To – jak mówili nas przodkowie – człek ludzki. Mało – to człowiek prawdziwie wielki, bo potrafił postawić życie bliźnich ponad własne i najbliższych.

            Nikt nie wynalazł miary odwagi. Ona ukazuje swoją wartość dopiero w zestawieniu z grozą sytuacji i strachem, jaki trzeba pokonać. Jeśli ktoś nie ma pojęcia, czym było Gestapo i tortury w niemieckich kaźniach, nie zrozumie odwagi ludzi pokroju Jana Żabińskiego.

            Jestem przez całe życie dzieckiem wojny. Noszę w sobie latami lęk. Kiedy wkrótce po wojnie, jako warszawianie pozbawieni domu, staraniem brata Mamy otrzymaliśmy przydział na  mieszkanie w Bydgoszczy, dwa lata tam spędziłam pod opieką dziadków, repatriantów z Wilna. I oto pewnego dnia przybiegłam z płaczem do domu i trzęsąc się ze strachu powiedziałam babci, że to nieprawda, że wojna się skończyła, ulicą idzie do nas żołnierz niemiecki! Babcia wychyliła się z okna i zobaczyła… polskiego lotnika w mundurze. Mnie strach oślepił, zamiast się przyjrzeć, uciekłam przerażona.

Minęły lata. W 1958 roku po raz pierwszy wyjechałam za granicę. Moim celem była mała mieścina w południowo-zachodniej Francji, gdzie zaprosiła mnie na wakacje polska rodzina z Drohobycza, osiadła tam na emigracji. Granicę niemiecką pociąg przejeżdżał w czeskich Chebach. Byłam w przedziale zupełnie sama. Nagle wszedł elegancki Niemiec w mundurze i sztywnej czapce, z denkiem całkiem tak  samo łukowato wygiętym ku górze, jakie ich oficerowie nosili podczas wojny i po niemiecku czegoś ode mnie zażądał.  

Zdrętwiałam. Byłam jak porażona. Coś do mnie mówił, ale ja byłam niezdolna do słuchania i rozumienia. Wreszcie usłyszałam: biala karteczka. Otrząsnęłam się, wyjęłam z paszportu „bialą” karteczkę i podałam mu.

A to już było13 lat po wojnie…

            A dopiero niedawno przestał mnie prześladować ryk nadlatujących samolotów.