Pewnego lipcowego dnia
na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu A.D. 1968
Babcia w czarnym płaszczu
sięgającym prawie ziemi
wybrała sobie na straganie
trzy pomidorki
– Ze dwadzieścia deka – mruczy do siebie
to będzie tyle i tyle
zostanie mi pięćdziesiąt groszy
a jeszcze będzie reszta
( a był lipiec)
– Dwadzieścia dwa deko –
wrzasnęła znienacka sprzedawczyni
i zagarnęła tyle i tyle plus
niestety, pięćdziesiąt groszy
– A za to, co zostaje, to wezmę sobie śliweczkę
kochaneńka – powiedziała Babcia
zaciągając z wileńska
i ze stosu śliwek zdjęła jedną jedyną malutką
( a był lipiec, śliweczki tak pięknie pachniały)
– Jaka reszta? Jaka reszta? Co pani? Ślepa?
Żadnej śliwki i nie dotykać! – rozeźliła się
ta, co sprzedaje i trzęsie wagą wedle uznania
Babcia posmutniała
Oddała śliweczkę
– To proszę wyjąć te pomidorki
i włożyć mniejsze, żeby zaważyły
akurat dwadzieścia deka
Ludzie w kolejce zaczęli burczeć
a właściwie warczeć
(był lipiec i słońce mocno grzało w plecy)
Sprzedawczyni wyrwała Babci torebkę
wysypała pomidory
sięgnęła po inne, pożal się Boże
strzeliła nimi na dno torebki
trzasnęła torebką o wagę
– Pani patrzy, żadnej reszty
Bierze pani to w końcu czy nie?
– Ja bym wolała…
Ale kolejka się rozszczekała
(okazało się, że w lipcu
ludzie też są sobie wrodzy)
Babcia wzięła torebkę pełną nienawiści
i podreptała z przyjazną laseczką
w swoją stronę
– Proszę pani! Proszę pani!
z kolejki wybiegła jakaś panienka
– Ja mam za dużo jabłek
tak jakoś, sama nie wiem
po co ich tyle kupiłam
Proszę, niech pani weźmie
chociaż ze dwie, trzy papierówki..
Babcia przystanęła
Spojrzała na białe jabłka
na zaczerwienioną panienkę
pomyślała, że chyba nieśmiała
– Dziękuję, kochaneńka – powiedziała
swoim śpiewnym akcentem
– ale ja jabłek nie jadam
– A ja panią bardzo proszę
dobre, już z tego roku
– Dziękuję, ale nie, dziękuję…
I stare stopy w znoszonych kapciach
poszurały za laseczką w stronę Alej
dźwigając Babcię z trzema pomidorkami
w papierowej torebce