Z Pawiaka na Palmiry, cz. 3

[Pisze Mama:]          

  Chodziłam tam i z powrotem, patrzyłam we wszystkie okna. Okna? Otwory więzienne, małe i zabezpieczone grubą kratą żelazną, a do tego obite gęstą drucianą siatką, na szczęście miejscami porwaną, tak że niekiedy prawie całą twarz więźnia można było zobaczyć. Niestety – ja nie zobaczyłam. Zrezygnowana poszłam do domu. No i przecież godzina policyjna…

            Ale nazajutrz znów tam byłam, znowu wypatrywałam oczy, a wzrok mam sokoli, lecz znowu nic. Nie pamiętam już dziś, ile to razy złamana wracałam do domu, wiem tylko że za każdym razem mówiłam sobie: nie! już więcej tam nie pójdę! Te ciągłe zawody. Tadzika tam nie ma! I każdego dnia z nadejściem pewnej popołudniowej godziny szłam, nic mnie nie mogło powstrzymać.

Po pewnym czasie na Pawiaku ktoś się widocznie zajął usprawnieniem tych spotkań więźniów z bliskimi, bo ustało wszelkie głośne porozumiewanie się. Tłumy były nadal, ale nie było już wrzasku. Nastała era grypsów.

Któregoś dnia, kiedy tak chodziłam, odrywając wzrok od okien chyba tylko na widok zbliżającego się policjanta lub spadającego grypsu, usłyszałam kaszel… Tadzika! Bardzo głośny, wyraźnie zaczepny, prowokacyjny. Dochodził z tyłu, obejrzałam się natychmiast i zobaczyłam. Nareszcie! Ale i policjant usłyszał kaszel, i on poznał, że to nie było zwykłe kaszlnięcie, i on się obejrzał w poszukiwaniu „winnego”, a był tuż tuż, więc oczywiście poszłam dalej jakby nigdy nic. Nie szkodzi! Wrócę. Najważniejsze żeśmy się znaleźli, nareszcie!

Jakże się śpieszyłam pod Pawiak następnego dnia! Jak on musiał na mnie czekać! Zrozumiałe, że od tego dnia tym bardziej nie opuściłam ani jednego popołudnia. Kiedyś padał straszny deszcz. Wtedy w grypsie od Tadzika było zdanie: Dziś poszliśmy o zakład, która z żon okaże się najwierniejsza. Innym razem w drodze na Pawiak złapał mnie ból wątroby, w tym okresie zaczęły się moje ataki kamicy żółciowej. Nie mogłam dalej iść. Usiadłam na schodach kościoła Św. Augustyna i prosiłam Boga, żeby ból ustąpił na tyle, żebym się mogła Tadzikowi pokazać, żeby się nie niepokoił, że mi się przytrafiło coś złego. I przestało boleć, i doszłam, i widzieliśmy się. Do końca się nie dowiedział o mojej chorobie.

Kiedyś przyszłam z synkiem, innym razem przyprowadziłam teścia. Pokazałam mu okno Tadzika. Patrzył, patrzył i w końcu powiedział: – Ja ci wierzę, że on tam jest, ale ja go nie widzę.

Biedny papa! Miał bardzo słaby wzrok, nie mógł zobaczyć syna, którego tak ogromnie kochał. Jeden raz przyprowadziłam maleńką Bożenkę, nasze Żabie oczko, bo takie miała niebieściuchne oczka. Chciałam, żeby mąż zobaczył, jak śmiesznie zawija nóżką, bo właśnie zaczęła chodzić. Nigdy nie zapomnę jego wzroku. Mocny, głęboki, smutny, nieruchomy, nic wokół nie widzący… Nazajutrz napisał:

Wiesz jaka to radość dla mnie, ale nie przyprowadzaj dzieci.

Bał się o nie, bał się i o mnie. Pisał: – Pokaż się tylko i uciekaj!

Nie mogłam go usłuchać. Czasem dla jego spokoju znikałam na jakiś czas. Szłam wówczas do kościoła i prosiłam Boga, żeby go nie wywieźli, niech już zostanie tak jak jest, byle był. I znów wracałam pod Pawiak. A tam istotnie, bywało niebezpiecznie. Kiedyś wybuchła przy mnie strzelanina, kilka razy przyczepił się do mnie policjant. Raz byłam w strachu, że mnie aresztuje. Inny był łagodniejszy, poprzestał na kazaniu: – Chce się pani tam z nim znaleźć?

Ale czy była siła, która by mogła człowieka spod tych okien odciągnąć, jeśli nie gestapo i godzina policyjna? Najchętniej bym w ogóle stamtąd nie odchodziła, ale nie mogłam się narażać, bo wiedziałam, czym by to dla niego było.

Raz zrobiłam straszne głupstwo. W ogóle – jak okropnie niemądra, niedoświadczona jeszcze wtedy byłam, zrozumiałam znacznie później. Słyszałam od ludzi, że chodzą na Szucha[1], żeby się czegoś o aresztowanych dowiedzieć, a wysłuchują tylko kłamstw. Jedna z naszych znajomych, pani o wiele ode mnie starsza, poszła w sprawie swego syna, wywiezionego do Oświęcimia. Powiedziano jej, że zbadają sprawę i zawiadomią ją o wyniku. Rzeczywiście po kilku dniach dostała urzędowe pismo zawiadamiające o śmierci syna. Wiadomo, co przeżyła. Po jakimś czasie przyszły przeprosiny, bo to była omyłka, jej syn żyje. Co za radość! Ale nie na długo. Wkrótce bowiem nadeszła kolejna wiadomość – syn zmarł…

Nie chodziłam więc na Szucha. Ale przyszło mi kiedyś do głowy, że może jednak warto, że może trafię na człowieka, że może uda mi się coś zdziałać. I powiedziałam Tadzikowi, że jutro wybieram się na Szucha.


[1] Główna siedziba Gestapo, w podziemiach miejsce tortur przesłuchiwanych. T.F. wożony tam był wiele razy.

c.d.n.