Z Pawiaka na Palmiry, cz. 4

[Pisze Mama:]

Co za głupota! Jak mogłam! Akurat nazajutrz odwiedził nas jeden z przyjaciół Tadzika i ja się troszkę spóźniłam pod Pawiak. Dostałam dosyć długi gryps, jak zwykle wcześniej przygotowany, na końcu którego były słowa – Boże, jesteś! – dopisane w chwili, kiedy mnie zobaczył. Ile musiał przeżyć, czekając na mnie…

Nie powiedziałam mu z jak potwornym lękiem tam [na Szucha] szłam, jak się przez całą drogę modliłam za dusze cierpiące w czyśćcu wiedząc, że one w takich ciężkich chwilach pomagają. I krzywdy mi żadnej nikt nie zrobił, tylko gestapowskim zwyczajem poznęcał się trochę żołdak nade mną psychicznie. Spytał, jak dawno męża aresztowano. Kiedy mu podałam datę, powiedział złośliwie:

I dopiero dziś się pani dowiaduje? Ładnieście musieli ze sobą żyć.

I jeszcze inny ból sprawiłam Tadzikowi w najgłębszym przekonaniu, że postępuję słusznie – nigdy do niego na Pawiak nie pisałam, choć wciąż o to prosił. I nawet wskazywał drogę. Pisał też: – Krężel[1] czyta i czyta – chodziło o listy od żony. Wiedziałam, że Tadzik mojego listu nie zniszczy, a w razie jakiejś rewizji w celi będzie dodatkowo cierpiał. Nie mogłam pisać, bałam się o niego. Nie wiedziałam, że tym zadawałam mu wielkie cierpienie, skoro w jednym z grypsów napisał:

Niech jeszcze i to…  

To zdanie było zresztą jedną jedyną jego skargą przez cały ten czas. Jego grypsy były pogodne, czasem nawet żartobliwe, zawsze pocieszające. Któregoś dnia pisał np.:

Dziś znalazłem skwarkę w kapuśniaku, odłożyłem, nie zjadłem. Widzisz, że nie jest tak źle.[2]

            Albo: – I cebulą pachnę cały dzień. Tylko całować! By kto może chciał?

            Patronat więzienny[3] dostarczał im czasem cebulę dla uzupełnienia witamin. W innym grypsie obiecywał: – Jak wrócę, opowiem Ci komplementy celi pod Twoim adresem.

            Pewnie, niech mi się zdaje, że tam nie mają większych zmartwień, że pochłaniają ich rozmowy o dziewczętach. Starał się ze wszystkich sił, żebym się o niego nie martwiła. A ja robiłam wszystko, żeby nie widział mnie smutnej – przecież z jego powodu. Nie mogłam mu pokazać nie tylko łez, lecz nawet nadmiernej powagi. Na to było miejsce i czas w domu, w nocy. I tak to my, którzyśmy się najmniejszym kłamstwem w stosunku do siebie nigdy nie splamili, oszukiwaliśmy się teraz wzajemnie. Każde chciało temu kochającemu i kochanemu oszczędzić bólu, zapewnić go, że nie cierpi z jego powodu. W ostatnim swoim grypsie, parę godzin przed śmiercią pisał: – Wiesz przecież, że podróżować lubię.

           Tak więc ja, nie pisząc do niego listów, sprawiałam mu ból. Ale przecież nie pozostawiłam go bez słowa o nas. Naprzeciwko Pawiaka była w jednym z domów głęboka brama, z której widoczne były okna więzienne na tyle dobrze, że więźniowie też mogli nas widzieć. Bramę obwieszono dziesiątkiem wywieszek – zakazów, ostrzeżeń, gróźb. Słowem – zakazano się w niej zatrzymywać.

Rzecz jasna, że jeżeli tylko policjant był nieco dalej, w bramie roiło się od ludzi, którzy się jakoś porozumiewali z więźniami siedzącymi z tej strony Pawiaka. I ja tam stawałam. Lewą ręką trzymałam torebkę na piersiach, a prawą palcem pisałam na niej litery. W ten sposób zdołałam przekazać Tadzikowi kilka bardzo ważnych wiadomości, odpowiedzieć na jego pytania zawarte w dopiero co otrzymanym grypsie. Z początku odczytywał mnie z pewnym trudem, ale wkrótce napisał mi:

Czytam Cię coraz lepiej.

            Brat mój, Jurek, za pośrednictwem swego kolegi, p. Janka Pustoły, skontaktował mnie z panią Janiną Gruszkową, która była aspirantką w więzieniu na Pawiaku. Pracowała tam wśród więźniarek przed wybuchem wojny w związku ze swoją pracą magisterską jako prawniczka, a kiedy nastali Niemcy, już jej nie pozwolili odejść, musiała zostać; przypłaciła to zresztą również więzieniem[4], ale zanim to nastąpiło, zdążyła się dobrze przysłużyć konspiracji.[5]

            Zaprzyjaźniłyśmy się. Pani Gruszkowa mieszkała koło Pawiaka. Z okna jej mieszkania widziałam raz Tadzika na spacerze po więziennym podwórzu. Chodzili w kółko jeden za drugim. Tadzik się w pewnej chwili zatrzymał i dołączył do kogoś innego, rozmawiali ze sobą. Czasem się któryś pochylił i coś z ziemi podniósł, może kamyk do rzucania grypsu?[6] W jednym z grypsów Tadzik pytał, czy to mnie widział w oknie, ale akurat wtedy to nie byłam ja.

Raz jeden pani Gruszkowej udało się porozmawiać z Tadzikiem; przekazała mu wtedy pierożki z mięsem, które matka moja upiekła, a które on bardzo lubił. Postarałam się specjalnie przejść pod oknami Pawiaka z p. Janiną, żeby w nim obudzić zaufanie do niej, ale on jej nie poznał: w letniej kolorowej sukience, z aureolą złocistych włosów wokół głowy – nie przypominała zupełnie umundurowanej urzędniczki za więziennymi murami. Po tym spacerze, Tadzik przestrzegał mnie  przed zawieraniem znajomości pod Pawiakiem. Wobec takiej nieufności nie mógł mieć żadnej radości z krótkiej zresztą rozmowy z p. Janiną. Ani słowem nie wspomniał mi o niej w grypsach.

                                                      c.d.n.


[1] Roman Krężel, kolega z celi, leży na Palmirach w grobie obok T.F.

[2] T. nie znosił skwarek.

[3] Towarzystwo Opieki nad Więźniami, zwane Patronatem, od 1940 r. wspierało więźniów dostarczając leki, artykuły żywnościowe, odzież, gazety, papierosy, wszystko czego potrzebowali. Była to dobroczynna działalność ludzi dobrej woli.

[4] Nie bardzo rozumiem, o jakie więzienie chodzi – czy jeszcze niemieckie, czy już stalinowskie w PRL, kiedy musiała się rehabilitować.

[5] Pani Gruszkowa była niezwykle dzielną kobietą. Pamiętam z opowieści Matki, że w mankietach swego munduru służbowego wynosiła informacje dotyczące kaźni i transportu więźniów, listy nazwisk pomordowanych w egzekucjach, liściki więźniów do bliskich i do więźniów od bliskich  itp. Po wojnie miała proces oskarżona o kolaborację i m.in. Matka moja stawała jako świadek w jej obronie.

[6] Grypsy to małe karteczki owinięte wokół kamyka, które wyrzucano z okna przy pomocy gumki, jak z procy.