Z Pawiaka na Palmiry, cz. 5

            [Pisze Mama:]

            Podczas jednej z „wizyt” pod Pawiakiem zauważyłam jak przez dziury w siatce okiennej celi Tadzika, wysuwa się powoli ręka z kawałkiem jakby materiału białego, i z trudem usiłuje rozprostować, rozciągnąć ten niby ręcznik z napisem KRUCZA 19-41. Zapamiętałam łatwo cyfry, bo stanowiły razem datę przyszłego roku i zrozumiałam, że ktoś prosi o zawiadomienie rodziny, że jest tu. Przyznaję, że ze strachem poszłam pod wskazany adres, bojąc się „kotła”, ale poszłam. Przecież tak niedawno sama szukałam Tadzika.

Zadzwoniłam. Otworzyła mi pani w poważnym stanie. Była to pani Krężlowa. Rzeczywiście nic jeszcze o mężu nie wiedziała. Odtąd spotykałyśmy się często pod Pawiakiem. Naszych mężów spotkał ten sam los: leżą na Palmirach obok siebie. Syn państwa Krężlów, Romek, jest pogrobowcem. Dziwnie tragicznie potoczyły się dalsze losy pani Krężlowej. Kilka lat potem wyszła za mąż za kościuszkowca. Ten poszedł pod Berlin i tam zginął. Parę miesięcy po jego śmierci przyszła na świat córeczka…

          Niedługo przed wywiezieniem Tadzik prosił mnie o przygotowanie i trzymanie w pogotowiu kilku drobiazgów; dziś pamiętam że chodziło mu m.in. o żyletkę i sznurek. Miałam mu to dostarczyć na dany sygnał. Nie dopytywałam się po co to, i nigdy już  nie miałam się tego dowiedzieć. Raz poruszył sprawy finansowe. Co, ile, od kogo mu się należy. Zrobił to ostrożnie, żeby czasem nie wzbudzić we mnie jakichś obaw. Chodziło niby to jedynie o to, że nie wiadomo, kiedy go wypuszczą, należności mogłyby przepaść…

A tak naprawdę – czy nie znaczyło to, że liczył się z … – czy tylko z wywiezieniem? I że te ostatnie dni zatruła myśl, co będzie z nami? Wiedział, że ja życiowo jestem niezaradna, że nie mam głowy do interesów. I na pewno nie zmienił na ten temat zdania, mimo że „migałam” mu z bramy, jak to z koleżanką wspaniale sprzedajemy na Koszykach kordonek i tym podobne sprawy.

            Raz miałam od niego wiadomość, że przyjął tego dnia Komunię Św. Czy to szczęście spotkało go z rąk jakiegoś księdza współwięźnia, czy może zezwolono na przybycie księdza z miasta? Tak czy inaczej – czy to nie morituri [1]tej łaski dostąpili? Musiał już chyba o tym wiedzieć. Tyle razy wozili go przecież na przesłuchania na Szucha. Jednak ani słówkiem nie zdradził się przede mną z żadnym niepokojem, lękiem, bólem. A dotąd przeżywaliśmy wszystko razem. Teraz, żeby mnie oszczędzić, swoje najstraszniejsze dni życia przeżywał zupełnie sam. I nie tylko swoje. Pan Jurek Niżałowski[2] pisał do żony, Toli:

– Gdyby nie Fabiani, już bym tu dawno oszalał.

Czasem jak przychodziłam do Tadzika, nie zastawałam go tam, nie pokazywał się w oknie. Wiedziałam, gdzie jest. Po całej ulicy szedł szmer: są na Szucha… Czekałam. Nadjeżdżała buda, otwierała się brama więzienna, zamykała – wkrótce pokazywał się w dziurze siatki okiennej Tadzik. Był tak blady, że aż biały. A ja wtedy jeszcze pojęcia nie miałam, jak się odbywają przesłuchania… Byłam szczęśliwa, że go widzę.

Tadzik nie zawsze ukazywał mi się w tym samym oknie. Najczęściej i najdłużej widywałam go w środkowej części gmachu. Ale był okres, że musiałam na niego trochę czekać. Sądzę, że był wtedy w innej celi, może od strony podwórza i sprowadzano go na spotkanie ze mną; w takich dniach widzenie było bardzo krótkie, trwało kilka sekund. Niekiedy nie widziałam go wcale, dostawałam tylko gryps, rzucony, jak zawsze, przez wyspecjalizowanego w tym sporcie kolegę. Nie wiem, czy nie mogli go sprowadzić do tej celi, bo był ktoś niepewny na służbie, czy może był tak pobity i słaby, że do okna podejść nie mógł.

Kiedy indziej widziałam go z lewej strony gmachu. Tam musiało być znacznie gorzej. Najpierw widziałam ręce chwytające pręty krat, potem czubek głowy i wreszcie prawie całą twarz. Trzeba było moich oczu, żeby go rozpoznać. Takie widzenie było najkrótsze i bez grypsu.

I tak trwało około dwóch miesięcy. W tym ogromnym nieszczęściu jeszcze byłam szczęśliwa, że mogłam go widzieć, że był. Wciąż miałam nadzieję, że uda mi się coś zrobić. Biegałam po różnych ludziach znajomych i nieznajomych, szukałam kontaktów, jakichś „możnych”, byłam nawet u jakiegoś „cudotwórcy” w uwalnianiu aresztowanych z gestapo i za każdym razem, jak zabłysła nadzieja, przekazywałam ją Tadzikowi, u którego naturalnie bywałam codziennie.

Dnia 20 czerwca 1940 r. przyszłam pod Pawiak jak zwykle, po południu; wtedy już przeważnie nie było gestapowców w więzieniu. Tadzik pokazał się w oknie i zaraz się wycofał, by kolega spec mógł mi rzucić gryps od niego. Gryps upadł dobrze, na jezdnię tuż przy chodniku; nie utknął za murem więziennym, jak to się czasem zdarzało. I jak zwykle, wiele nas rzuciło się w jego stronę. I znów, jak zwykle, ktoś jeden, tym razem ja, zawołałam „to do mnie”. Wszyscy się wówczas rozstąpili, a ja podniosłam gryps.

Najczęściej wchodziłam z nim przez tę naszą dobroczynną bramę, mijałam podwórze i ginęłam w klatce schodowej dużego domu, żeby tam, gdzieś na piętrze, spokojnie go odczytać. Tym razem poszłam do pobliskiej sodowiarni, a ze mną – w tym samym celu – jeszcze jedna pani. Usiadłyśmy. Czytałam :

Dziś od rana gestapo robi jakieś porządki. Szykują jakoby transport do robót rolniczych. Mnie na razie nie ruszają

            Szczęśliwa podniosłam się, żeby wrócić do Tadzika.

            – Niechże pani siedzi spokojnie, ma pani dobrą wiadomość – powiada do mnie moja towarzyszka. Ale ja się nie daję zatrzymać.

            – Tak, ale może się przydam komuś innemu, może ktoś zechce coś bliskim przekazać – odpowiadam i wracam. Staję w bramie i czekam na wyjrzenie Tadzika.

Czekam chwilę, aż jeden z kolegów z celi, patrząc na mnie, kręci przecząco głową. Odpowiadam mu takim samym przeczeniem, tylko znacznie energiczniejszym. Widocznie bierze mnie za kogoś innego, myślę, a przecież Tadzik pisał, że wszyscy w celi znają mnie doskonale. On nadal patrzy na mnie i wykonuje rękami ruch niby kół pociągu. Już z nieco mniejszą pewnością siebie przeczę nadal ruchem głowy. Wtedy on bierze do ręki jakąś książkę i palcem drugiej ręki pisze na okładce słowo: TRANSPORT.

                                                     c.d.n.


[1]  Z łaciny – ci, którzy mają umrzeć

[2] Jerzy Niżałowski, adwokat i kolega T.F.; leży na Palmirach w tym samym rzędzie.