Część 1
Adopcja w stylu neapolitańskim
Cz. 1
Działo się w roku 1990, w czerwcu, już po sesji egzaminacyjnej na uczelni, więc byłam wolna i mogłam spełnić prośbę ojca Piekarskiego z Rzymu, żeby dopomóc włoskiemu małżeństwu w załatwieniu adopcji.
Rozpoznałam ich oboje na Okęciu z łatwością. Fernanda, nawet gdyby mi nie pokazano wcześniej jego zdjęcia, też bym z łatwością wyłowiła z tłumu podróżnych. Z tą swoją hiszpańską bródką, ciemnymi oczami, szczupły i niezwykle ruchliwy, kojarzył mi się z postaciami z obrazów El Greca. Sporo młodsza od niego żona, Rosina, miała urodę, rzec można, międzynarodową. Szatynka, o regularnych rysach, bardzo spokojna, nie była typową Włoszką. I gdy ona spokojnie stała przed drzwiami w umówionym miejscu, on biegał wzdłuż budynku starego lotniska jak kwoka, która pogubiła kurczęta. Wreszcie przybiegł.
– Buongiorno, buongiorno signora Fabiani – zawołał na mój widok – wreszcie się pani znalazła – powiedział, choć jeśli któreś z nas się zgubiło, to z pewnością nie ja. Po krótkim powitaniu poszliśmy załatwiać wynajęcie samochodu. Fernando podszedł do okienka i zaczął coś stękać do urzędniczki. Miał to być angielski, którym – jak mnie zapewniał – mówił biegle. Urzędniczka cierpliwie czekała aż swoje wystęka, ale gdy nie bardzo zrozumiała, o co mu chodzi, spojrzała na mnie. Wyjaśniłam, że z Neapolu miał nadejść faks w sprawie wynajmu i auto na Okęciu miało czekać na państwa P. Okazało się jednak, że ponieważ Fernando zwrócił się w tej sprawie dopiero poprzedniego dnia wieczorem, żaden faks jeszcze nie nadszedł i żadne auto nie czekało. Fernando był wściekły.
– Jak oni tu traktują klienta! – wściekał się.
Zaproponowałam inne biuro pośrednictwa, tuż obok. Akurat otrzymali zwolniony samochód, jeszcze stał na parkingu na lotnisku. Mój Włoch poszedł tam z przedstawicielem tej innej firmy, otrzymał kluczyki, wypróbował samochód i wziął go. Kiedy wrócił, by podpisać umowę, urzędniczka z poprzedniej firmy dała znak, że właśnie nadszedł faks z Neapolu, ale nadal nie dysponowała żadnym samochodem. Ponieważ Fernando miał już w kieszeni kluczyki, sprawę uznał za załatwioną.
Zabrali bagaże, wsiedliśmy do auta i ruszyli na Saską Kępę, gdzie wynajęłam im od znajomych mieszkanie. Prowadził Fernando. Ja pilotowałam, starając się pokazać mu jakieś elementy charakterystyczne, żeby potem trafiał sam. Przy zjeździe z mostu na Wiśle zwróciłam mu uwagę na znak, gdzie musi skręcić, żeby wjechać na Saską Kępę, a ten zjazd, niestety, był słabo oznakowany. Fernando był niecierpliwy, na wszystko mówił pospiesznie „si, si, e’ chiaro” – tak, tak, jasne; ja nigdy nie błądzę, mam dobrą pamięć w terenie.
Uwierzyłam mu. Zajechaliśmy przed dom.
– Nie ma windy? – przeraził się.
– W trzypiętrowych blokach na ogół nie ma.
– To dlaczego nam pani wynajęła w trzypiętrowym?
– Bo tu się trafiła okazja.
Wnosił wściekły te ogromne walizy, a ja zachodziłam w głowę, co oni w nich nawieźli?
Weszliśmy do mieszkania; na szczęście spodobało im się. Było obszerne, jasne i czyste. Po pobieżnym obejrzeniu lokum, zeszliśmy znowu do samochodu, żeby poznać trochę okolicę, zwłaszcza rozróżnić sklepy spożywcze, gdzie i co można kupić, bo Rosina miała sama gotować, jako że mąż nie lubił jadać na mieście. Wyjaśniło się przy okazji, że jedna z waliz zawierała …garnki, a druga – produkty spożywcze. Potem odwieźli mnie do domu. Wprawdzie zaprosiłam ich do siebie, ale nie mogłam podjąć kolacją, bo miałam wtedy kapitalny remont mieszkania i sama koczowałam na deskach między kubłami z farbą, narzędziami i warsztatem stolarza, kładącego właśnie parkiet. Tak więc prędko się pożegnali i wyszli. Przed wyjściem upewniłam się, czy Fernando pamięta trasę i gdzie trzeba zjechać z mostu?
– Jasne, oczywiście, ja mam wspaniałą pamięć wzrokową, mnie się nigdy nie zdarza zabłądzić. Może pani być spokojna.
Pomachałam im z okna na pożegnanie i z ulgą padłam na łóżko.
Następnego dnia około dziesiątej zadzwoniłam, czy wszystko w porządku. Odebrał Fernando, chyba wyrwany ze snu, wściekły. Zaczął mi wymyślać, że znaki drogowe w Polsce są skandaliczne, że do trzeciej w nocy szukał drogi powrotnej do domu, aż złapał nocną taksówkę, pokazał szoferowi adres na kartce i za nim zajechał pod dom. Oczywiście przegapił zjazd z mostu i wylądował na Pradze.
-Teraz to ja się bez pani nigdzie nie ruszę, bo w tym mieście wszystkie domy są identyczne, nie ma żadnych miejsc charakterystycznych, żeby zapamiętać drogę.
Zarwali noc, bo jak już zajechali, to przez resztę nocy się rozpakowywali. Potem zachciało mu się pić, ale przecież – narzekał – tego świństwa nie da się pić –mówił o wodzie z kranu. Tu akurat miał rację.
– A telefony nie działają! – krzyczał prawie, tak był poirytowany, że nie mógł się połączyć z Neapolem i w ogóle wszystko było nie tak. Naszły mnie wątpliwości, czy aby nie za łatwo zgodziłam się mu pomagać, bo od początku okazał się bardzo trudny, roszczeniowy i kapryśny. Do tego był taki trochę zwariowany i nazbyt pewny siebie. Ale intencje miał jak najlepsze.
– Chcemy zrobić coś szlachetnego – zapewniał mnie. – Jesteśmy katolikami, tu przeżegnał się teatralnie, kochamy papieża Polaka i ze względu na niego chcemy adoptować jakąś polską sierotkę czy rodzeństwo. Jest tyle nieszczęśliwych dzieci – tu zrobił szczególnie tragiczną minę, bo cokolwiek mówił, to robił miny, zupełnie jakby grał w hiszpańskim teatrze z XVII wieku – a do oczu napłynęły mu łzy.
– Ja dobrze zarabiam, mam duże mieszkanie w Neapolu, dom w Portofino nad samym morzem, z własną plażą, moja żona nie pracuje, zajmuje się domem – możemy zapewnić dziecku dobrobyt. Pan Nasz – i tu wzniósł teatralnie oczy ku niebu – nie dał nam radości posiadania własnego dziecka. Zabrał nam naszą śliczną Laurę zaraz po narodzinach – tu przerwał, rozszlochał się. Kiedy się uspokoił ustaliliśmy plan działania.
C.D.N.