Chyba ze dwa lata temu, razem z serdecznymi życzeniami wszelkiej pomyślności Asi i Danie oraz całej społeczności skupionej wokół Niezłej Sztuki, przesłałam w prezencie pod Choinkę ten fragment rozważań na temat ducha zaklętego w sztuce. Dziś kopiuję to w swoim blogu.
Na krótko przed świętami, zachwycając się obrazami ukazującymi cud Bożego Narodzenia, stawiam sobie następujące pytanie: czy malarz, autor obrazu religijnego bądź świeckiego, takiego obrazu, który wywołuje w nas głębokie przeżycie duchowe, sam musi być człowiekiem uduchowionym?
I najpierw przyszedł mi na myśl Fra Angelico, mnich, artysta malujący obrazy na kolanach, jako że traktował swoją pracę jak modlitwę. Jego obrazy tchną ciszą. Trzeba przed nimi przystanąć i zadumać się. Przez chwilkę pomyśleć o tym, co starał się przekazać swoim pędzlem, w pewnym sensie połączyć się z malarzem. I doszłam do wniosku, że te wymodlone obrazy z XV wieku zostały nasycone wibracjami pobożności Fra Angelica i bez względu na upływ lat przekazują nam tę głęboką duchowość – przynajmniej tym z nas, którzy są gotowi ją odebrać.
A potem przyszedł mi na myśl inny malarz, przeciwieństwo Fra Angelica, żyjący znacznie później, bo w XVII wieku. Typ spod ciemnej gwiazdy. Chyba rzadko można spotkać wśród malarzy minionych wieków równie odrażającego człowieka jak Georges de la Tour: egoista, spryciarz bogacący się cudzym kosztem, chciwiec, kłótliwy, nieustępliwie procesujący się z sąsiadami, wprost kawał – pardonnez le mot – chama bez odrobiny współczucia. Wprawdzie mąż i ojciec licznej gromady dzieci, ale człowiek bez serca. Taki gbur i nagle taki obraz!
Mam na myśli Nowonarodzonego, obraz de la Toura z kolekcji Muzeum w Rennes. Wprost wyżyny duchowości. Malowana cisza, zmrok rozświetlony światłem świeczki, które pada głównie na Matkę i Dzieciątko śpiące na jej kolanach. Wspaniały czarodziejski obraz wciąga nas w magiczną atmosferę, tym razem świąteczną – choć wcale nie jestem pewna, czy to obraz sakralny, czy świecki.
To nokturn. W nieokreślonym bliżej wnętrzu siedzą dwie kobiety. Jedna, ukazana frontalnie, w czerwonej, odświętnej, lecz skromnej, pozbawionej ozdób sukni trzyma na kolanach uśpione niemowlę ciasno spowite w powijaki. Taką ludzką kukiełkę z perkatym noskiem, na którą pada światło świecy trzymanej przez siedzącą obok drugą kobietę. Ta druga widoczna jest jedynie z profilu i częściowo ginie w mroku, ponieważ osłania dłonią świeczkę od swojej strony. I nic więcej. Tło neutralne – żadnego okna, żadnego rozgwieżdżonego nieba z jaśniejącą gwiazdą betlejemską, żadnych chórów anielskich czy świętych symboli. Obraz jest skąpany w ciepłej czerwieni matczynej sukni (czerwień to od dawna umowny kolor położnicy). Panuje cisza. Człowiek wpatruje się w ten obraz i ma ochotę podejść na palcach do tych kobiet, przysiąść się i pobyć z nimi w tej magicznej ciszy, zatonąć w ciepłym świetle, w jakimś innym świecie. I choć obraz jest całkowicie świecki, tchnie sacrum, kojarzy się z Bożym Narodzeniem.
A przecież nie jest to żadna z tych typowych scen narodzenia Jezusa – brakuje wszystkiego: żłóbka, starego Józefa, aniołów, zwierząt w obórce. Scena ukazana przez de la Toura to kontemplacja cudu narodzin, pewnie pierwsza noc po przyjściu na świat dziecka, może niekoniecznie syna Maryi, może jednego z dziesięciorga dzieci samego malarza, ale kojarzy się z Bożym Narodzeniem. To cudowny uduchowiony obraz.
Więc jak to jest z tą duchowością? Komu jest ona niezbędna? Malarzowi czy temu, kto patrzy na gotowy obraz? Georges de la Tour, który zachłysnął się odkryciami Caravaggia (skądinąd wiadomo, że także typa spod ciemnej gwiazdy), połknął bakcyla światła i cienia, i dodając swoją ulubioną świeczkę, stworzył niejedno arcydzieło. Trzeba przyznać, że jako artysta miał same zalety. Nie ulegał powszechnej modzie, potrafił uniknąć przesady barokowych efektów, tłoku aniołków, patosu i ekstatycznych świętych. Pracowity i pomysłowy, konsekwentnie wydeptywał własną ścieżkę, rozwijał talent i zasłynął jako mistrz nokturnów, magii światła świecy i pochodni. Obserwując Pokłon pasterzy de la Toura, który znajduje się dziś w Luwrze, odnosimy wrażenie, jakby malarz skupił późną nocą swoich bohaterów wewnątrz zaczarowanego abażuru, w jakiejś magicznej lampie.
Chociaż de la Tour doczekał się nominacji na nadwornego malarza króla Ludwika XIII, nie zrezygnował ze swoich bohaterów. Nadal malował wieśniaków ze swych rodzinnych stron. Tych samych, z którymi się procesował i których nieraz poczęstował kopniakiem. Mógł ich nie lubić, ale w ich malarskie wizerunki wkładał całe serce. Wspaniały jest jego Ślepy lirnik, obraz wstrząsający realizmem; serce boli na widok tego nieszczęśnika. Z różnych przekazów i akt sądowych wynika, że de la Tour tylko na obrazach był wrażliwy na niedolę bliźnich.
De la Tour był Lotaryńczykiem i żył w czasach, kiedy jego ojczyzna, habsburskie księstwo leżące na granicy Francji z Niemcami, z krainy miodem i mlekiem płynącej zamieniła się w okupowany przez Francuzów przybytek głodu i nędzy. Był to efekt strasznego nieurodzaju w 1626 roku, a następnie, od 1633 roku najazdu i okupacji wojsk Ludwika XIII. Głód i nędza nie dotyczyły jednak malarza. De la Tour nigdy biedy nie cierpiał, zawsze zaradny, umiał i z najeźdźcą robić interesy. Malował obrazy dla okupanta, dyktując wysokie ceny, a należności za nie francuski gubernator ściągał od biednych poddanych, ziomków malarza, jako daninę należną władzy.
Nienawidzili za to i gubernatora, i de la Toura, który w dodatku załatwił sobie zwolnienie z podatków i był najbogatszym obywatelem we wsi. Nienawidzili go jeszcze przed okupacją, kiedy w roku wspomnianego nieurodzaju nie podzielił się ziarnem z nikim. Dopiero na polecenie władz wyłamano zamki w jego pełnym spichrzu, by móc rozdzielić biedakom ziarno.
Dzięki swojej nieczułości i zaradności życiowej artysta długo jeszcze mógłby podejmować swoje ulubione tematy i sprzedawać obrazy z niezłym zyskiem, gdyby tylko – tuż przed sześćdziesiątą wiosną życia – udało mu się ponownie przechytrzyć los. Jednak tym razem to on przegrał: nieznana zaraza atakująca płuca dopadła i jego. Zmarł na początku 1652 roku, dwa tygodnie po śmierci żony. I jak wielu innych artystów tamtych czasów, uległ zapomnieniu, dopóki go nie odkryto na nowo 200 lat później.
A jeśli ktoś jest ciekawy, jak wyglądał autor tchnących świętością nokturnów, to wydaje mi się, że na obrazie Św. Tomasz z piką de la Tour sportretował samego siebie. Bo nikt mi nie powie, że jest to twarz dobrego apostoła bliskiego sercu Jezusa; widzimy raczej mężczyznę, od którego lepiej się trzymać z daleka.