Kira, 1

Ze wspomnień Kiry Gałczyńskiej  

Już od dwóch lat [lata pięćdziesiąte XX w.] każdy rok zaczynał się od nie zapowiedzianej wizyty komornika. Było to i zabawne i irytujące. Dlaczego przychodził? Otóż od dwóch lat nasze wpływy z tytułu praw spadkowych były poważne. [..] Książek ojca wychodziło sporo, została podpisana umowa z Czytelnikiem na pełne wydanie, a zaliczka na owe pięć tomów zamykała się przeogromną sumą.[…]

Nigdy jednak nie miałyśmy sum idących w setki tysięcy złotych, aby uregulować ogromny podatek wyrównawczy [o którym obie panie nie wiedziały i zalegały od kilku lat z płatnością].

I stąd na początku roku na ogół we wczesnych godzinach przedwieczornych pojawiał się smutny pan z papierową teczką pełną zestawów liczb, kolumn cyfr, wykazów. Zaczynało się niezmiennie od pytania:

– Czy to firma Gałczyński?

Odpowiadałam, że zależy z której strony na to patrzeć, ale chyba tak. Firma istnieje. Markowa.

– A co w tej firmie robicie, że takie trzeba płacić podatki? – dociekał komornik.

Odpowiadałam, ze „firma Gałczyński” specjalizowała się w pisaniu wierszy.

– Konkretnie – ponaglał smutny pan o twarzy zagonionego konia. –Ile tego jest? – pokazywałam pięć tomów stojącego akurat pod ręką Moliera. Sekwestrator zamieniał się w słup soli. Jestem przekonana, iż myślał, że kpię.

Później liczył, liczył. Wypadała jakaś ogromna suma, której rzecz jasna nie byłyśmy w stanie uregulować. Wstawał, prosił o otworzenie wszystkich pokojów, szaf i zaczynała się najbardziej rozrywkowa część dorocznych wizyt: zajmowanie rzeczy.

Ale nasz pan komornik był niezmiernie wybredny.

– Co ja mam opieczętować? Te rozlatujące się rupiecie? – pokazywał na Ludwiki Filipy [meble antyki] czy biedermeierowską sekreterę. Jedynym nowym meblem, choć nie na wysoki połysk, o którym marzył, był mój tapczan i najzwyklejsze sosnowe półki. Tapczanu nie wolno mu było tknąć, na półki naklejał karteczkę z wartością 200 złociszów i myszkował dalej. Na obrazy nie zwracał uwagi, ikony go nie interesowały, jedynie raz rozbłysło mu oko, gdy w szafie dojrzał mamine karakuły. Tak, to już było coś! Pojawiała się na nich kartka z wartością, którą pan o smutnej twarzy zagonionego konia brał zapewne z sufitu.

Po paru godzinach jego misja dobiegała końca. Składałyśmy podpisy pod zrobionym przez niego raportem. Pan komornik znikał, a my następnego dnia zaczynałyśmy biegać po odpowiednich urzędach, aby cała tę ogromną sumę rozłożono nam na raty. Sprawę zażegnywałyśmy do następnego roku.

„Jak się te lata mylą” – Czytelnik 1989, s. 155