Połowa lipca , szczyt malinowy, patrzę na te rozważone porcyjki malin w pudełeczkach i przypominam sobie historię sprzed wieków, odgrzebaną w końcu wieku XX.
Otóż moja znakomita przyjaciółka, historyczka zakonów, benedyktynka Małgorzata Borkowska, pracowała wtedy nad monografią Góry Kalwarii i głowiła się nad autorem, to znaczy architektem siedemnastowiecznego kościoła osiadłych tam dominikanów.
Godzinami tkwiła w szczęśliwie ocalałych księgach rachunkowych zgromadzenia, ale wszystkie wpisy dotyczące architekta, a było ich sporo, pojawiały się anonimowo. A brzmiały mniej więcej tak: „za konie dla pana architekta”, za coś tam – dla pana architekta, nigdy nazwiska tego „pana”.
I nagle, kiedy poszukująca straciła już niemal nadzieję, ukazał się taki banalny i nader skromny finansowo wpis:
ZA MALINY DLA PANA TYLMANA – ileś tam groszy
Ten drobiazgowy skryba klasztorny nawet nie wiedział, jaką cenę będą miały owe śmieszne maliny po 300 latach, gdy kościół zniknął z powierzchni ziemi, dokumentów wiele przepadło, a on, który niczego nie pominął i uczciwie każdy wydany grosz zapisywał, utrwalił nazwisko autora wielu wspaniałych budowli autorstwa Tylmana z Gameren. Np. Pałac Krasińskich w Warszawie jest jego dziełem.
I tak, błaha garstka malin zadziałała jak ukryta sygnatura artysty.