a dokładnie, 200 lat temu…
Młody rzeźbiarz, Jakub Tatarkiewicz, (dziadek prof. Władysława Tatarkiewicza), wyruszył z W-wy do Rzymu, żeby nadal być uczniem słynnego mistrza Thorwaldsena, który wtedy już opuścił Warszawę.
„Wyjechałem z Warszawy dnia 8 listopada 1823 roku. Chcąc jak najtańszym kosztem odbywać podróż, nająłem brykę żydowską, która obładowana towarami udawała się do Krakowa: w środku wozu urządzone siedzenia służyły za miejsce kilku innym osobom niskiego stanu. Nie było jeszcze szosy zrobionej, a zatem ta droga blisko tydzień po piaskach ciągnęła się; stąd nudna i niewygodna jazda nauczyła mnie, iż chęć oszczędności na nic się nie przydała, bo noclegi najniewygodniejsze i wydatki na życie może więcej uczyniły, jak gdybym pocztą [dyliżansem] jechał.”
Po tygodniu Jakub dojechał do… Krakowa. Tu musiał kilka dni odpocząć po udręce podróży. Po czym, bogatszy w doświadczenie, wsiadł w wygodny dyliżans i dojechał do Wiednia, ale nie pisze, po jakim czasie. Teraz wpadł na pomysł, że dalszą drogę odbędzie …pieszo.
„W tym celu wziąwszy mantelzak [worek podróżny] na plecy, udałem się w drogę do Triestu. Pierwsza stacja dała mi dostateczne doświadczenie, jaka przyjemność iść pieszo z ciężarem na plecach. Zaledwie przybyłem do stacji, uszczęśliwiony byłem, gdy tak miłego ciężaru pozbyć się mogłem, a wyekspediowawszy go do Triestu, przewiesiłem szlafrok zwinięty po wojskowemu przez plecy i w dalszą puściłem się drogę. Nie żałuję do dziś dnia trudów i niewygód w pieszej podróży, […] ale wyrażę się otwarcie, że za prawdziwie szczęśliwego uznałem się, gdy uszedłszy 52,5 mil [84,5 km] do Lajbach, w powóz wygodny wsiadłem i jak jaki pan do Triestu przybyłem.[…]
Stąd popłynąłem do Wenecji okrętem kurierskim. Po kilkunastu godzinach podróży, ukazało się wspaniałe miasto wśród fal morskich szczyty swe wznosząc. Widok ten był tak dla mnie zachwycający, iż z podziwu słowa wyrzec nie mogłem. Zabawiwszy w tym oryginalnym mieście, gdzie ani konia, ani powozu nie ujrzy się, a zamiast ulic kanały swą nieczystością zatruwają powietrze, popłynąłem kanałem do Padwy. Statek był ciągniony przez bawoły.
Stąd do Ferrary i Bolonii, granicy państwa papieskiego u spodu gór leżącej.”
W Bolonii Jakub najął „weturyna”, (czyli jakąś tańszą odmianę dyliżansu) do Florencji, żeby nacieszyć oczy arcydziełami sztuki „w stolicy tych wszystkich osobliwości.” A z Florencji już prosto do Rzymu.
„O jakżem był szczęśliwy, gdy o cztery mile [6,4 km] od Rzymu, ze wsi Baccano, ukazano mi szczyt kopuły Św. Piotra[…]
„Przybyłem do Rzymu w samą wigilię Bożego Narodzenia, to jest dnia 24 grudnia 1823 roku, zatem podróż moja trwała przeszło półtora miesiąca. W tych czasach takową podróż można by odbyć o trzecią część prędzej i koszta o wiele byłyby mniejsze.”
Czyli że w 1823 roku można było dojechać z Warszawy do Rzymu już w… dwa tygodnie… Bon voyage!
[Z pamiętnika Jakuba Tatarkiewicza, (1798-1854), zamieszczonego w:
Teresa i Władysław Tatarkiewiczowie, „Wspomnienia”, Zysk i S-ka 2011, 262-263.]