Prowansja i Adam Wodnicki
Cz. 3
Błogosławiony, kto umie łowić sny i obdarowywać nimi bliźnich.
Józef Czechowicz
Czym dysponował Autor omawianej tu książki, gdy podjął poszukiwania? Miał w pamięci opowieści ciotki Adeliny Wodnickiej o dzielnym oficerze 1-go pułku grenadierów, Juliuszu, i jego portret graficzny wiszący w salonie wołyńskiego dworku: „wielkie ciemne oczy, krótkie, kręcone włosy a la Titus, modne w okresie Dyrektoriatu, wysokie szlachetne czoło, młodzieńcza twarz i pełne ufności spojrzenie utkwione w dal[…]”
Z ocalonego z zawieruchy wojennej rodzinnego archiwum miał też list pisany na blankiecie Biura Poszukiwań Rodzin przy szwajcarskim Czerwonym Krzyżu, no i jeszcze francuski adres nadawcy paczek: jakiś majątek w pobliżu wioski Clarensac.
Był rok 1988. Musiało minąć przeszło 40 lat od wojny i zbawczych paczek, gdy nadszedł czas, by nasz Autor ruszył z Krakowa w podróż do dalekiej Francji, do wymarzonej Prowansji, o której jeszcze nie wiedział, że stanie się jego przybraną ojczyzną. Pojedźmy za nim:
„Na miejsce dotarłem około południa. Pokonując łagodne wzniesienie i okrążywszy zarośnięty wysokimi trawami gazon zatrzymałem się przed niewielkim XVII wiecznym dworem z czerwonej cegły i białego kamienia, oznaczonym na mapie jako manoir [dwór] de Fabrègues.[…] W domu i wokół domu panowała martwa cisza. Dom był zamknięty i wydawał się opuszczony. Zaciągnięte żaluzje w oknach, łuszcząca się farba, wysoka trawa w spoinach kamienia, odpadające płaty tynku.” Martwa cisza, żywej duszy.
„ I choć – pisze dalej Autor – wiedziałem już na pewno, że nikt nie wyjdzie mi na spotkanie, że intrygująca mnie od lat zagadka nadal pozostanie nie rozwiązana, wiedziałem – a może czułem ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem, że stoję przed domem mego pradziada, Juliusza W.” Dodajmy dla ścisłości – prapradziada, pradziada i stryjecznego dziadka, jak się miało wkrótce okazać, nadawcy tajemniczych paczek.
Nie spotkawszy nikogo z rodziny, potomek Wodnickich powrócił do wioski Clarensac i wstąpił do kościoła. Wydawało się, że i w kościele nie ma żywego ducha, ale z mroku wyłonił się stary ksiądz. I – jak wyznał przybyszowi z Polski – był to przyjaciel Juliena de V., dziadka Adama, a wnuka oficera emigranta. Wprawdzie wspomniał, że Monsieur Julien był ateistą, do kościoła nie chodził, ale wedle starego obyczaju po niedzielnej mszy świętej zawsze z żoną zapraszali księdza proboszcza na obiad do dworu.
Teraz wzruszony ksiądz zaprosił Polaka na plebanię i „na tarasie pod pergolą oplecioną ciemną zielenią z wielkimi fioletowymi plamami kwiatów passiflory, z kieliszkiem białego wina z Lunel w ręku” wysłuchał z uwagą wojennej opowieści niezwykłego gościa. A kiedy Adam skończył, podjął swoją:
– Powiem panu, jak było naprawdę – powiedział, i popłynęła opowieść od strony francuskiej, historia, która nie tylko wyjaśniła wojenną tajemnicę, lecz ujawniła zdumiewające okoliczności w jakich narodził się pomysł przyjścia z pomocą nieznanej dalekiej rodzinie.
„Pamiętam jak pewnej niedzieli – zaczął proboszcz swą opowieść – a było to w porze kwitnienia winnic, po mszy o 11-ej, przyjechałem rowerem do Fabrègues i zastałem Juliena de V. w stanie silnego wzburzenia. Opowiedział mi, że ubiegłej nocy miał sen, albo widzenie, które przejęło go do głębi. Obudził się w środku nocy.[…] Była pełnia, więc noc była bardzo jasna. Z uczuciem dziwnego niepokoju wstał i przeszedł do salonu.[…] Zatrzymał się na progu i dopiero po chwili dostrzegł ludzką postać obok fotela z wysokim oparciem[…] Rozpoznał ją od razu [dziadka, którego znał z portretu]. Nie czuł lęku, nawet zdziwienia. Gestem dłoni poprosił nocnego gościa, aby usiadł, sam siadając w fotelu naprzeciw. Rozmowa, o której opowiedział mi Julien de V. zatarła się już w mej pamięci. Wiem tylko, że dotyczyła losu ostatnich potomków rodziny, żyjących gdzieś bardzo daleko i potrzebujących pomocy. Nie wierzę w zabobony, sny, ani znaki, nie wierzę w cuda, ale sam poczułem się poruszony i obiecałem mu pomoc.”
C.d.n.