Z lektury – Prowansja i Adam Wodnicki
Cz. 4
I tak oto, dwóch panów nie wierzących w sny, ateista i ksiądz, poddając się nakazowi nocnej wizji jednego z nich, wspólnymi siłami uratowali od głodu rodzinę Wodnickich.
Bo – jak cytuje Autor dalszą opowieść księdza – „Już nazajutrz udałem się do merostwa w Clarensac, gdzie bez trudu uzyskałem adres Biura Poszukiwania Rodzin szwajcarskiego Czerwonego Krzyża.[..] Nie bardzo wierzyłem w powodzenie naszych starań, ale, o dziwo, po kilku miesiącach nadeszło zawiadomienie o odnalezieniu poszukiwanych na terenach objętych wojną. Pamiętam dobrze ten czas gorączkowej aktywności w Fabrègues,[…] wyjazdów do Nîmes na zakupy, przygotowywania wielkich colis…”[paczek]
Dalej ksiądz wyjaśnił także i to, czemu przesyłki tak nagle ustały – oto Julien długo chorował, a następnie, w 1946 roku, zmarł. Ponieważ jego jedyny syn, partyzant, zginął w potyczce z Niemcami, ród de V. we Francji wygasł. Majątek sprzedano.
– Jeśli pan chce wiedzieć więcej, proszę zapytać mecenasa Jeana G. – powiedział jeszcze ksiądz. Bo, jak się okazało, także mecenas Jean G. był żywą kroniką, jako że jego kancelaria prowadziła sprawy Wodnickich od kilku pokoleń.
Oczywiście Adam Wodnicki udał się na pogawędkę i do pana mecenasa:
„Kiedy się przedstawiłem, podniósł obydwie ręce do góry w trochę teatralnym geście zaskoczenia i zakłopotania.
– Drogi panie, nasz szanowny ksiądz proboszcz uprzedził mnie o pańskim przyjeździe. Soyez bienvenu! Ale cóż, zjawia się pan o pięćdziesiąt lat za późno – zawiesił głos – może o czterdzieści. Proces spadkowy został zakończony w 1947 roku. Prowadząc czynności prawne nic nie wiedziałem o pańskim istnieniu. Nikt nie wiedział, może poza samym Julienem de V., który na kilka miesięcy przed śmiercią unieważnił i zniszczył wcześniejszy testament, aby, prawdopodobnie, zastąpić go innym. Nie spieszył się, bo wierzył – jak my wszyscy – że jest nieśmiertelny. Niestety. To stało się tak nagle. Oczywiście, jeśli pan zechce, otworzę proces – jest pan potomkiem w prostej linii i naturalnym spadkobiercą, ale uprzedzam: taki proces jest bardzo kosztowny, trwa lata, a jego ostateczny rezultat jest wątpliwy.”
Autor nie zdecydował się na proces o odzyskanie spadku. Prosił tylko mecenasa o wyjaśnienie „jak to się stało, że rodzina rozdzieliła się na dwie gałęzie: prowansalską i polską.” I na to pytanie pan mecenas udzielił Polakowi szczegółowej odpowiedzi, sięgając do czasu emigracji po upadku powstania 1830 roku. Dopiero teraz się dowiedział o losach Tymoteusza i rewindykacji majątku w drugiej połowie XIX w., o czym pisałam wcześniej.
Ale choć nie nabył na własność żadnego dworu ani winnicy, ostatni potomek rodu Wodnickich i de V., zaczął regularnie odwiedzać Prowansję i ostatnie ćwierć wieku swego długiego życia związał z południem Francji. Opisywał je w kolejnych książkach, ciągle – jak napisał – głodny Prowansji.
Któregoś roku, nie podaje dokładnej daty, kiedy po raz kolejny przyjechał do szczególnie ukochanego Arles, miał okazję obejrzeć w lokalnej TV program z okazji obchodów stu dwudziestych urodzin najstarszej mieszkanki tego miasta. Z kieliszkiem szampana w dłoni dziarska staruszka opowiadała o czasach dzieciństwa i młodości: „o nastrojach powszechnego upokorzenia i smutku po klęsce pod Sedanem, leniwym życiu miasta, cenach oliwy i wina, o kolonialnym sklepie matki […] gdzie jako 13-letnia, ale już dojrzała, zapowiadająca się na prawdziwą piękność dziewczyna, skulona w kącie za ladą, z lękiem patrzyła na rudowłosego, cuchnącego terpentyną i alkoholem malarza w niebieskiej bluzie i koszuli bez kołnierzyka, który kupował klej, makowy olej, biel cynkową do gruntowania płótna i butelkę absyntu. Widywała go na ulicy ze sztalugą na plecach, mówiącego głośno do siebie i machającego jak wiatrak rękami.
– Uważaj, Jeanette – mówiła matka – to cudzoziemiec i niebezpieczny wariat.”
Kiedy następnego dnia Autor spotkał na ulicy jubilatkę, zawarł z nią znajomość. I tak, malarz z Krakowa, tropiący korzenie własnej rodziny, zdążył przy okazji poznać osobę, która widywała w Arles Vincenta van Gogha. Dogonił czas sławnego artysty, który za życia nie sprzedał ani jednego obrazu, a którego obrazy za czasów Adama osiągają bajońskie ceny.
I to już koniec wspomnień o autorze prowansalskich esejów. Zaczęłam je od spotkania z van Goghiem i na tym malarzu kończę, zachęcając do lektury kolejnych ośmiu tomów Adama Wodnickiego. Dalszych już nie napisze; rok temu w czerwcu po długiej chorobie, odszedł na spotkanie ze swoimi przodkami po niewidzialnej stronie świata.