Ermitaż podczas II wojny

Ermitaż podczas II wojny światowej

                                           Cz. 3

Lata trzydzieste to czasy gospodarki planowej, starsi spośród Czytelników dobrze wiedzą, co to znaczyło: obowiązywały limity, reglamentacja, pojawiały się deficyty. O wszystko trzeba było pisać podanie do władz, by uzyskać  zgodę na zlecenie, a biurokracja skutecznie hamowała akcję. Np., kiedy dyrektor Orbieli wystąpił o przydział czarnej tkaniny na osłonę okien i drzwi, już po dwóch latach (!) dostał odpowiedź, że o tkaninę trudno, niech złoży podanie o dyktę! Zaparł się i jednak wywalczył tkaninę!

Co tam tkanina, trzeba było zdobyć mnóstwo desek na tysiące skrzyń, do tego 50 ton wiórów i trocin, 3 tony waty, bibułę, 15 km ceraty, a wszystko przydzielano według szczegółowego rozdzielnika, od desek i metalu do siły roboczej. I przecież nie aż tyle! A im potrzebne było np. aż 600 kg gwoździ! Wszystko przekraczało limity. Dyrektor był uparty – do 1937 roku udało mu się to wszystko zgromadzić.

 Ermitażowi na magazyn przydzielono sobór Sampsonijewski [był taki św. Sampson w VI wieku, rodem z Walii] i tam zwieziono te materiały. Zorganizowano brygadę doświadczonych stolarzy, którzy robili skrzynie według podanych przez chranitieli spisów z dokładnymi wymiarami każdego obiektu i obrazu bez ram. Ta wtajemniczona gromadka muzealników w ścisłej tajemnicy mierzyła wszystko: rzeźby, wazy, krzesła, drogocenności – wszystko – tysiące obiektów. Także szerokość drzwi w salach, żeby skrzynie mogły się w nich zmieścić. Każdy obraz miał wyznaczone swoje miejsce w skrzyni wg numeru inwentarza. Łącznie zmierzono i przygotowano  skrzynie dla 85% zbiorów.

            Dlatego kiedy latem w 1941 roku podjęto ewakuację, można było spakować muzeum w ciągu tygodnia, bo skrzynie od lat były gotowe, także materiały do pakowania, a obiekty pomierzone. Żaden talent organizacyjny dyrektora nie wyczarowałby w tak krótkim czasie drewna na tysiące skrzyń, stolarzy i wszelkich niezbędnych materiałów do pakowania.

Zdarzyło się raz, gdy przygotowywano już drugi transport, że chranitiel działu zachodnioeuropejskich brązów pomylił rozmiary jakichś rzeźb i nie zmieściły się w skrzyniach.

            – I co mu zrobili? – zapytał Piatnickiego dziennikarz. – Zesłali na Kołymę?

            – Nie. Aresztowali na jeden dzień dyrektora.

            (A tak przy okazji: w zachodniej Europie rzeźby ruchome ukrywano, albo ładowano – jak w Ermitażu – do skrzyń, natomiast w Peterhofie, kobiety wytaszczyły marmurowe rzeźby przedstawiające postacie mitologiczne, do parku i zakopały w ziemi, jak ludzi zmarłych, tyle że bez trumny. Niemcy ich nie znaleźli, a rzeźbom nic się nie stało.)

            Od 1939 roku nad akcją w Ermitażu czuwał Aleksnder Tarasow z NKWD. Pilnował, żeby wszystko było tajne i żeby pieniędzy przeznaczonych na prace ewakuacyjne nie wydano na coś innego. No i zaistniała sytuacja nadzwyczajna, tylko taka, której się nikt nie spodziewał – zachodni sprzymierzeniec ośmielił się zdradzić zaprzyjaźnionego Stalina.

            22 czerwca 1941 roku, nazajutrz po napaści Niemców na ZSRR, dyrektor Orbieli zwołał zebranie wszystkich pracowników i oznajmił podjęcie ewakuacji. Rozesłał ich do domów po swoje rzeczy i wezwał do powrotu, uprzedzając, że będą pracować dzień i noc, bo letnie białe noce to umożliwiały.

Tego samego dnia zaczęła się dostawa skrzyń i pojawiła się ekipa 75 doświadczonych pakowaczy, tragarzy, ślusarzy i stolarzy. Pakowaczy było za mało, zgłosili się wolontariusze, 40 osób różnych zawodów i w różnym wieku, w tym wiele kobiet. Kiedy padali ze zmęczenia, kładli się na kilka godzin i spali na ławach czy zwiniętych dywanach.

            Zaczęto od najcenniejszych obrazów, czterdziestu arcydzieł, w tym Leonarda da Vinci, Rafaela, Tycjana, Rembrandta itp. Złożono je w osobnym pomieszczeniu. Obrazy małe i średnie, do 100 cm na 50, wyjęte z ram, (które pozostawiano na miejscu!) ładowano do skrzyń obitych suknem, po 20 do 60 egzemplarzy. Wielkie zdejmowano z blejtramów i nawijano na wałki, od 10 do 15 obrazów na jeden wałek. Całkiem szczególnie potraktowano wielki obraz Rembrandta „Powrót syna marnotrawnego”(wys. 262, szer. 205 cm). Stolarze zbili dla niego ogromną skrzynię, która jeszcze powiekszyła gabaryty, aż obawiano się, czy zmieści się w drzwiach wagonu. Ale weszła. Podobne trudności zaistniały przy pakowaniu ciężkiej i dużej rzeźby ukazującej „Woltera na krześle” dłuta Houdona. Porcelanę zabezpieczali specjalni pakowacze z miejscowej fabryki porcelany, greckie wazy wypełniano rozkruszonym korkiem i starannie owijano. Ogromnie czasochłonne było pakowanie precjozów, a było ich ok. 10 tysięcy sztuk. Owijano je w watę i bibułę, i na poduszeczkach z trocin wkładano do pudełeczek.

            Do ostatniego dnia czerwca udało się spakować 500 tysięcy eksponatów i załadować je do 22 wielkich wagonów. 

            Za transport odpowiadał inny towarzysz z NKWD, Pawłow, i to on musiał się wystarać, by ewakuacja Ermitażu poprzedziła ewakuację fabryk miejskich, bo inaczej może być za późno. I tak się stało: o świcie 30 czerwca 1941 r. z dworca w Leningradzie odjechał na wschód pierwszy transport. Dyrektor Orbieli, wysoki, postawny i brodaty mężczyzna, żegnał pociąg ze łzami w oczach.

            Oprócz wagonów z dziełami sztuki, w tym specjalnego wagonu pancernego z obiektami najcenniejszymi, osobnego z szesnastoma pracownikami muzeum z rodzinami i dwóch wagonów dla strażników, lokomotywa ciągnęła też platformy z działami przeciwlotniczymi.

Szefem podróżnego zespołu został prof. Wladimir Lewinson-Lessing, człowiek fizycznie raczej wątły i drobnej budowy, lecz niezwykłej energii, wiedzy i siły ducha. Tylko on, maszynista i kierownik pociągu wiedzieli dokąd jadą, że na Ural. Inni myśleli, że daleko od linii frontu, to pewnie na Sybir. Wprawdzie początkowo, w 1937 roku Moskwa wyznaczyła na schron dla Ermitażu sobór w mieście Kirow, ale kiedy władze tego miasta oznajmiły, że właśnie mają zamiar ten sobór zburzyć, podjęto decyzję o wywiezieniu zbiorów do Swierdłowska, dawniej i obecnie znanego pod nazwą Jekatierinburga.

                                                           c.d.n.