Ermitaż podczas II wojny światowej
Cz. 6
Nurtowało mnie pytanie, jak sobie poradzono na Syberii z mrozem? Nie ludzie, bo ci – wiadomo – po prostu rozpaczliwie marzli i kto silny, ten wytrzymał. Ale obiekty, zwłaszcza drewniane? Pamiętam z czasów, gdy pracowałam w Muzeum Narodowym w Warszawie, jak na galerii malarstwa trzeszczały obrazy, gdy trzymał mróz i wiał wiatr od Wisły. W naszym dziale wisiały głównie płótna, tylko „Bitwa pod Orszą” była malowana na desce i ona właśnie była najbardziej zagrożona, bo drewno się rozsycha, powodując, że farba odpryskuje z powierzchni malowidła. Kobiety pilnujące sal rozwieszały w takie dni mokre prześcieradła. A przecież gdzie naszym mrozom do syberyjskich! Największy jaki ja przeżyłam, zdarzył się pamiętnej zimy 1963 roku, kiedy było wtedy kilka dni z temperaturą -32 st., a do tego wiał wschodni wiatr. Aż łzy w oczach zamarzały!
No i dowiedziałam się, że kiedy wniesiono te skrzynie do westybulu ogrzewanego teatru w Nowosybirsku, otwarto okna, a potem je zamknięto, i tak co jakiś czas na zmianę otwierano je i zamykano przez trzy tygodnie. W ten sposób muzealnicy regulowali temperaturę, by uniknąć skraplania się wody na eksponatach.
Powrócmy jednak jeszcze do oblężonego Leningradu, ponieważ w książce Tichomirowej znalazłam sporo interesujących wiadomości na temat ówczesnych warunków życia muzealników.
Otóż całą blokadę Autorka spędziła czuwając nad zbiorami swojego muzeum z Peterhofu, których część ukryto w soborze św. Izaaka, zamienionym po rewolucji w Muzeum Historii Religii i Ateizmu. Znalazła się w gromadzie kilku innych muzealników, także pracowników zabytkowych pałaców położonych poza Leningradem, czuwających nad „swoimi” zbiorami. Za dnia wszyscy pracowali wewnątrz soboru, noce spędzali gdzie się dało, np. Tichomirowa w budce kasy, gdzie normalnie sprzedawano bilety do tego muzeum. Spało tam kilka kobiet. Tu mogły się napić wrzątku, bo herbaty nie było, i tu, w szalonej ciasnocie było cieplej.
Każdego ranka, gdy wychodzili z tej budki i z innych legowisk, szli do południowego portyku soboru, otwierali osiemnastowieczne wrota półmetrowym żelaznym kluczem, i kolejny raz przeżywali koszmar: z wnętrza soboru zionęło śmiertelnym chłodem, a musieli tam wejść. Nazywali ten sobór żywym grobem. W tym lodowatym zimnie, gdzie wiosną woda spływała ze ścian, stały skrzynie z dziełami sztuki i meble – kontrolowali ich stan, typowali, które trzeba koniecznie przewietrzyć, i sprawdzali zgodność zawartości skrzyń ze spisami. Po kilku godzinach pracy w takich warunkach wychodzili ze zgrabiałymi rękami i stopami, i szli do budki na kipiatok.
Ale w ciepłej porze roku i kiedy bombardowanie na to pozwalało, muzealnicy z różnych muzeów i instytucji kulturalnych chętnie spotykali się w portyku tego soboru. Życie towarzyskie wtedy rozkwitało. Pomagali sobie jak mogli i włączali się do różnych akcji kulturalnych. Jak już wspominałam, artyści rysowali i malowali otaczającą rzeczywistość i muzealnicy urządzali wystawy tych rysunków. Mimo zimna i ostrzału, mieszkańcy Leningradu jeśli tylko mogli, chodzili na nie, a potem wysyłano je żołnierzom na front.
W 1942 roku, mimo blokady, działała znowu elektryczność i telefony, jeździły znowu tramwaje. Działał też teatr, wprawdzie nadal nieogrzewany, więc widzowie siedzieli okutani w co się dało, ale wszystkie miejsca były zajęte. Po wojnie aktor i śpiewak operetkowy opowiedział Tichomirowej, że po każdym zejściu tancerek ze sceny, zaraz za kulisami stali pracownicy, którzy opatulali zziębnięte baletnice w koce i wkładali im na stopy walonki, że je rozgrzać do następnego wejścia na scenę.
A podczas spotkań w soborze św. Izaaka ludzie dzielili się przeżyciami. Tichomirowa przytacza pewną opowieść, która zrobiła na mnie szczególne wrażenie i chętnie ją tu włączę.
Otóż dwoje historyków sztuki, prof. Wladimir Makarow i Nina Jagłowa, przedstawicieli departamentu ochrony zabytków, miało za zadanie odwiedzać opuszczone domy i mieszkania, i przeszukiwać je pod kątem obrazów, rzeźb i wszelkich cennych przedmiotów, kwalifikujących się do muzeum. I oto co się im przytrafiło. Cytuję słowa Autorki:
My, pracownicy muzeów Leningradu i tych podmiejskich, wszyscy znaliśmy i lubili kierownika biblioteki naukowej Ermitażu, Oskara Edwardowicza Wolcenburga. Ogromnie ceniliśmy jego niezwykłą erudycję w dziedzinie sztuki, niezmienną gotowość do dzielenia się swoją przeogromną wiedzą. Każdemu, kto się do niego zwracał o pomoc, potrafił wskazać właściwy materiał. Wszyscy wiedzieli, że od dziesiątków lat zbiera świadectwa do nie mającego analogii wydawnictwa – słownika malarzy narodów ZSRR. I wśród tych z nas, którzy często pracowali w archiwach przyjęło się, że jeśli ktoś znalazł jakieś nowe dane o malarzach z XVIII wieku, to obowiązkowo przekazywał je uczonemu, a ten udzielał mu konsultacji i nieocenionych wskazówek.[…]
Kartoteka Oskara Edwardowicza była ogromna, liczyła ponad 300 tysięcy haseł bibliograficznych i obejmowała około 200 tysięcy nazwisk artystów. Cały ten bezcenny dorobek naukowy, jeszcze nie opublikowany i unikalny przechowywał w swoim domu razem ze wspaniałą biblioteką. Już przed wojną był przygotowany do druku pierwszy tom słownika, ale wybuch wojny zastopował pracę. Jedyny gotowy już do druku rękopis przepadł podczas bombardowania.
W czasie blokady Oskar Wolcenburg kontynuował swoja pracę, ale tracił siły i wiosną 1942 roku został razem z rodziną ewakuowany z Leningradu. Oczywiście nie mógł zabrać ze sobą kartoteki. Jego mieszkanie na Placu Sztuki nr 3 opieczętowano i zabezpieczono, jako zawierające cenne dobra kulturalne.
Zimą 1943 roku w ten dom trafił pocisk artyleryjski. Nie wybuchł, przebił kilka pięter i wpadł do piwnicy. Mieszkanie Wolcenburgów znajdowało się na III piętrze. Pocisk przeleciał przez pokój z kartoteką i rzadkimi książkami, ciągnąc je za sobą i wszystko po drodze rozsypując. Cała dokumentacja, tysiące fiszek nagle zdmuchniętych zmieszało się z tynkiem z sufitów i szczątkami parkietów w zburzonym mieszkaniu uczonego i w innych, na kilku przebitych piętrach. Wydawało się, że owoc wieloletniego trudu zbieracza przepadł bezpowrotnie.
Żeby to ocalić, wydobyć spod gruzu i odtworzyć kartotekę, potrzeba było wielkiego wysiłku i wielkiej odwagi. Przecież wszystkie piętra były częściowo zburzone i nie zabezpieczone. Tę skomplikowaną i wprost heroiczną pracę wykonali drobna i wątła Nina Jagłowa i całkiem już niemłody Władimir Makarow. Nie tylko ocalili kartotekę, oni ją odtworzyli. Kiedy Wolcenburg powrócił do Leningradu, wprawdzie nie miał gdzie mieszkać, ale znalazł swoje drogocenne materiały w komplecie i mógł kontynuowac pracę.
Tichomirowa dodaje, że obecnie – a pisała to w 1970 roku – wychodzi już 4-ty tom Słownika Biograficznego malarzy narodów Związku Radzieckiego.
Ponieważ należę do pokolenia, które przez większość zawodowego życia nie znało komputera i pracowało jak bibliotekarz Ermitaża, na fiszkach i wśród kartotek, nie wyobrażam sobie, jak tym dwojgu historykom, w dodatku wygłodzonym, zziębniętym i osłabionym, udało się zebrać tysiące świstków papieru rozrzuconych przez podmuch wpadającego pocisku. Do tego przecież robili to podczas dalszych nalotów i pod ostrzałem, bo Niemcy bez przerwy nękali miasto.
Myślę sobie, że ten stary bibliotekarz musiał być bardzo dobrym i kochanym człowiekiem, bo przecież ci ludzie ryzykowali życiem dla uratowania …słownika. Cytowałam tu kiedyś dyskusję amerykańskich Monuments Men, czy dla sztuki warto ryzykować życie? Są tacy, którzy uważają, że warto. I to nie tylko wśród ludzi radzieckich, jak pisze we wstępie Tichomirowa, lecz wszędzie.
Nie chcę, żeby mój wpis wyglądał na panegiryk, chwalbę ludzi radzieckich – oni sami dostatecznie się przechwalali i dalej chwalą. Piszę o postawie wszytkich kulturalnych ludzi w czasach, gdy na świecie zapanowało iście szatańskie zło – bo czym innym jest wojna? – żeby pokazać, że nawet kiedy warunki pozbawiały niektórych ludzi cech człowieczeństwa – wiemy o przypadkach kanibalizmu w Leningradzie – zawsze znajdowali się też tacy, u których przeważało dobro, ocalało serce. I tacy byli wszędzie, ofiarni muzealnicy bronili dzieł sztuki, ducha piękna w całej Europie i nie tylko. Możliwe, że Tichomirowa nic nie wiedziała o wędrówkach Luwru czy o ukrywaniu dzieł sztuki we Włoszech, ani – tym bardziej – o Monuments Men, którzy się wprost ścigali z radzieckimi „wyzwolicielami”, żeby nie zdążyli „zabezpieczyć” odnalezionych zbiorów, bo wtedy nikt im tego już z gardła nie wyrwie.
KONIEC