Fałszerz z Holandii
Cz. 5
Historia sztuki okazała się dla Megereena-geniusza niełaskawa. Zabrakło w niej dla niego miejsca. A jemu zabrakło indywidualności, żeby jednak kimś zostać, nie zatonąć w oceanie nowych kierunków i nazwisk. Miał 40 lat i był nikim. A przecież czuł się geniuszem!
I oto zaistniał korzystny splot okoliczności: obok nawału dziwactw i eksperymentów w sztuce, nastał czas odkrywania starych mistrzów. Dzięki poszukiwaniom entuzjastów zmartwychwstał zapomniany dawno Rembrandt, Botticelli, odkopywano Memlinga, Judit Leyster, Flamandów, Caravaggia, nazywano po imieniu anonimowych mistrzów, których obrazy co prawda od wieków wisiały w galeriach, ale albo anonimowo, albo przypisane komu innemu.
W 1842 r. „Widok Delft” w muzeum w Hadze tak zachwycił pewnego Francuza, Teofila Thore’, że całe dalsze życie poświęcił na poszukiwanie innych dzieł nieznanego dotąd autora. Był nim Vermeer z Delft. Gdy Han van Megereen, także rodem z Delft! – dorastał, rósł w sławę odkrywany właśnie Vermeer. Człowiek z jego rodzinnego miasta! I młodego malarza dręczyło pytanie, dlaczego Vermeer z Delft jest tak podziwiany, a Van Megereen z Delft – równie zdolny – nie?
Czy wystarczy podpis z XVII w., żeby jakiś widoczek zyskał aplauz? Bo czyż jego widoki są gorsze? Wystarczy więc, żeby stare obrazki miały sygnaturę znanego artysty? Wtedy nabierają wartości i już nikt z nich nie kpi?…
Moda i jej fundament, snobizm – oto otwarta furtka dla fałszerza. I Megereen postanowił z niej skorzystać, wejść przez tę furtkę.
Tak się złożyło, że kiedy Han uczył się malarstwa w szkole, trafił do malarza, który jako jeden z nielicznych znał jeszcze tajniki preparacji starych pigmentów, bo inni korzystali już z gotowych. Od 1842 roku można już było kupić gotowe farby w tubkach, (co m.in. umożliwiło wyjście impresjonistom w plener!). No, ale fałszerz XVII wiecznego malowidła nie może skorzystać z gotowych farb. Musi umieć sam je preparować. Bo jak analiza chemiczna ujawni np. kobalt, a nie lapis lazuli, czy biel cynkową a nie ołowiową…
Zachwycony zdolnościami technicznymi i żądzą wiedzy chłopca, ten malarz-nauczyciel, sam rozkochany w starych mistrzach, uczył go trudnej sztuki „chemii” minerałów, pokazywał, jak nieciekawe grudy gliny i kamienia przemieniać w olśniewające kolory. Potem całe życie Megereen pogłębiał tę wiedzę.
Druga konieczna umiejętność w zawodzie fałszerza, to znajomość realiów epoki. Zdarzyło się przed drugą wojną światową, że pewien malarz na terenie Niemiec, miał za zadanie odnowić średniowieczne freski w jakimś kościele. Ale że były nazbyt zniszczone, namalował je od nowa sam i miał nieszczęście, że umieścił na nich… indyka. Kiedy odsłonił malowidło, ten ptak rodem „z Indii”, czyli z Ameryki, przywieziony do Europy dopiero przez Kolumba, zdradził autora z XX wieku.
Trzeba też umieć wynaleźć stare płótno, kupić jakiś obraz na oryginalnym blejtramie, ze starymi gwoździami, żeby wszystko było autentyczne. Stare płótno, tzn. jakieś stare malowidło, i ze starego obrazu usunąć warstwę malarską. To wcale niełatwe, stare płótno jest przesuszone i łatwo pęka.
Zdarzyło mi się dwukrotnie takie nieszczęście, które opisałam w swoich wspomnieniach („Sztuka pisania nie tylko o sztuce”), ale tu przypomnę. Pierwszy raz, kiedy w klasztorze sióstr wizytek opisywałam portret królewny, córeczki Ludwiki Marii i Jana Kazimierza – dokładnie z czasów Vermeera, z 1651 roku. [Vermeer zmarł w 1672 r.]
Pracowałam na piętrze w dużej rozmównicy. Obraz postawiłam na krześle z wysokim oparciem, sama siadłam na stołku vis a vis i na kolanach robiłam notatki. Do sali zajrzał ksiądz Twardowski i widząc mnie przy pracy, wycofał się, ale powstał przeciąg. Nie zabezpieczony portret osunął się po oparciu i natychmiast pękł! Byłam przerażona. Trzeba go było oddać do konserwacji (na moje szczęście siostry to miały w planach) i – jak to się robi w takich wypadkach – zdublować na wosk. Podkłada się od rewersu nowe zdrowe płótno i wprasowuje się w niego obraz na gorący wosk żelazkiem. Potem zamalowuje ostrożnie miejsce rozdarcia i nic nie widać.
Drugi raz stało się dokładnie to samo z obrazem o 300 lat młodszym. W naszej muzealnej pracowni na komodzie stał sobie widok dworku w Bohdanowie, pędzla Ferdynanda Ruszczyca. Jak pisałam we Wspomnieniach, moją szefową w Muzeum Narodowym była córka tego malarza, a Bohdanów, to było jej ukochane gniazdo rodzinne, dziś na Białorusi. Co kilka tygodni inny obraz ojcowski z widokiem tego dworku stawiała przed sobą.
Pewnego dnia, latem, ktoś wszedł do pracowni, a okno było otwarte, zrobił się przeciąg, obraz się gwałtownie przechylił i nadział na dzióbek stojącego przed nim porcelanowego dzbanka z wodą na herbatę. Pękł w jednej chwili.
Fałszerz zatem, jeśli zamierzał zeskrobać poprzednie malowidło, musiał trafić na obraz stary, ale z bardzo mocnym, nie przesuszonym płótnem.
Co jeszcze musi umieć fałszerz? Musi być grafologiem, żeby dobrze podrobić sygnaturę. I, co niesłychanie ważne, musi znać wszelkie najnowsze sposoby wykrywania fałszerstwa, by je przechytrzyć.
Wtedy np. stosowano test alkoholowy – tuż nad powierzchnią płótna trzymano wacik nasączony alkoholem; opary powodują, że niezbyt stara farba zmięknie. Megereen musiał coś wymyśleć, żeby farba, choć świeża, stwardniała, wyschła jak kilkusetletnia i nie zmiękła od alkoholu. I wymyślił – sam skonstruował piec do wypalania farby, poza tym suszył trudno wykrywalnym formaldehydem itp. – słowem nauczył się chemii.
Ale jak zrobić, żeby przy takim wypalaniu ocalić kolor? I to wymyślił, eksperymentował tak długo, aż spełnił wszystkie warunki i kolor nie matowiał.
c.d.n.