A oto kolejny felieton napisany swego czasu dla Niezłej Sztuki,
a teraz przejęty od nich i wklejony do mego bloga.
Kiedy dopiero zaczynałam swoją wędrówkę w stronę sztuki i przedzierałam się z mozołem przez dziesiątki podręczników, monografii, artykułów i rozpraw, czułam się okrutnie znużona. Była to trudna praca. Tkwiłam godzinami nad najczęściej nudnymi opracowaniami, pisanymi specyficznym językiem z użyciem wielu niezrozumiałych terminów. Tak jakby były przeznaczone tylko dla kręgu wtajemniczonych, wąskiej elity profesjonalistów. I nagle pośród tego erudycyjnego nudziarstwa wpadło mi w ręce coś, co mnie uratowało od zniechęcenia i porzucenia wybranej drogi.
W czytelni Muzeum Narodowego trafiłam na przystępną historię sztuki przetłumaczoną z niemieckiego przez, jeśli się nie mylę, profesora Mieczysława Wallisa. Oto poważny autor tej książki, którego nazwiska niestety nie mogę sobie przypomnieć, w rozdziale o sztuce XV-wiecznej Wenecji, zatrzymując się nad obrazem Carpaccia ukazującym pogrążoną we śnie św. Urszulę w przededniu jej męczeńskiej śmierci, zwraca uwagę czytelnika na… kapcie przy łóżku bohaterki! Za warte uwagi uznał też kwiaty na parapecie.
Niesłychane! To można tak patrzeć na obraz? I tak o tym pisać? To było dla mnie prawdziwe odkrycie Ameryki – dostałam do ręki klucz, którego tak bardzo potrzebowałam.
Bo, jak wiadomo, na obraz można patrzeć na tysiąc sposobów. Można profesjonalnie i wielce intelektualnie, doszukując się stylu, wpływów rozmaitych szkół, prądów, symboliki, alegorii i podtekstów itd., itp., a kiedy się to wszystko opisze wyszukanym i hermetycznym językiem, powstanie uczony elaborat, który z pewnością trafi do jakiegoś profesjonalnego periodyku, ale nigdy do serc szerszego grona odbiorców.
Okazuje się jednak, że można też patrzeć na obraz zwyczajnie, po ludzku, szukając po prostu czegoś ciekawego dla siebie. Nie jestem historykiem sztuki i dzięki Bogu nie muszę patrzeć według narzuconych rygorów tej profesji. Mnie wolno patrzeć po amatorsku i po swojemu. Szukam na obrazie śladów minionego życia, tropię je, obserwując materialne pamiątki utrwalone pędzlem artysty. Malarstwo interesuje mnie jako pewnego rodzaju zapis życia w dawnych czasach, jeszcze jedno źródło historyczne.
Tak więc propozycja niemieckiego autora, przekazana przez prof. Wallisa (nota bene autora znakomitych, ciekawych i jasno napisanych pozycji z dziedziny historii sztuki), dała mi do ręki klucz: nie lekceważyć kapci pod łóżkiem, ani kwiatów na parapecie. Mogą się przydać! Wszystko, co artysta przed wiekami umieścił na obrazie, może się przydać, należy tylko uzbroić oko w lupę i przyglądać się długo i uważnie malowidłu. Dziś takie szczegółowe oglądanie ogromnie ułatwia Internet, który nie wymaga nawet lupy.
Kiedy już korzystałam z takiego patrzenia na obraz, na innym z dzieł Carpaccia, malarza od wspomnianych poprzednio kapci św. Urszuli, zafascynowały mnie kobiety trzepiące dywany na dachu dużego budynku z gotyckimi oknami. Obraz nosi tytuł Cud z opętanym na Ponte Rialto i w tle tłumnej procesji sunącej po tym moście (wówczas drewnianym) znajduje się właśnie owa wyniosła budowla z ledwo widocznymi kobietami na dachu.
Carpaccio miał zlecony temat poważny i pobożny i wcale nie musiał, a może nawet i nie powinien się rozpraszać, ale dzięki Bogu zrobił to wtedy i robił stale. Przy okazji wielu innych tematów uparcie utrwalał na swoich obrazach życie Wenecji, budynki, kanały, łodzie, mostki, zaułki i krzątających się tam ludzi.
Warto powiększyć sobie obraz tego Cudu na Ponte Rialto, by odnaleźć owe dwie służące przy pracy na dachu. Są tam bezpieczne, bo poruszają się na czymś w rodzaju obszernej drewnianej platformy, obudowanej ze wszystkich stron na wysokość mniej więcej metra, a umocowanej na słupach, które ją utrzymują w pozycji poziomej na czterospadowym dachu. Bardzo chytre urządzenie, przypomina trochę taras widokowy, tylko że tym razem służy do pracy, żeby kobiety miały gdzie bezpiecznie czyścić dywany i zapewne też wieszać pranie. Odkurzaczy jeszcze nikt nie wymyślił, a na podwórka z trzepakami w mieście poprzecinanym gęsto kanałami nie było miejsca.
Jest jeszcze jeden obraz Carpaccia, na którym wypatrzyłam coś, co nawet, szczerze mówiąc, wywołało we mnie pewną zazdrość. Był bowiem taki czas, kiedy marzyłam o czymś takim dla siebie.
Obraz to Św. Augustyn w pracowni, a jest do obejrzenia w Wenecji w Scuola di San Giorgio degli Schiavoni. Malarz przeczytał relację św. Augustyna, jak to ów święty dowiedział się w sposób nadprzyrodzony o śmierci św. Hieronima, swego korespondencyjnego przyjaciela, i postanowił te scenę namalować. Ale chociaż św. Augustyn przebywał wtedy, to znaczy tysiąc lat temu, prawdopodobnie w Mediolanie i mieszkał skromnie, Carpaccio użyczył mu gościny w jednym z renesansowych weneckich pałaców: w eleganckiej komnacie posadził go przy pięknym biurku, otoczył księgami i potrzebnymi w jego pracy przyborami i przedstawił w momencie, w którym przerywa pisanie listu do św. Hieronima, bo nagle obszerną komnatę zalewa dziwne światło i Augustyn słyszy głos, że Hieronim właśnie żegna się z tym światem.
Obraz jest piękny i należy do tych, które zapraszają do środka. Komnata jasna, przestronna, czuje się, że jest tu czym oddychać, jest czysto i spokojnie. Ale jeśli przyznałam się, że czegoś tu zazdrościłam, to nie metrażu i elegancji, zupełnie nie; urzekło mnie coś bardzo małego, ale niezwykle pożytecznego. Oto w lewym narożniku pokoju widać otwarte drzwi, a za nimi schowek ze stołem do pracy, z ławką i z oknem, przez które wpada światło. Stół jest zawalony księgami, stoi na nim ruchomy pulpit do tych ksiąg, widać, że ktoś z tego pomieszczenia korzysta.
Jest to coś w rodzaju komórki, bo mniejsze nawet od znanych nam służbówek, mieści jedynie stół ze stołkiem, taki zamykany przybytek wiedzy. Kiedy się zamknie drzwi – a widać na nich maleńką metalową zasuwkę – to od strony komnaty wygląda jak zamknięta szafa. Cicho, ciepło, idealne warunki do pracy. Cudo, bo przecież nawet jakiś natręt nie będzie się dobijać do szafy!
Włosi nazywali taki maleńki pokoik-pracownię studiolo. Jednak to studiolo jest mniejsze od wszystkich, jakie miałam okazję widzieć we włoskich pałacach renesansowych czy malowane na obrazach.
Symetrycznie, na ścianie po prawej stronie komnaty widać drzwi do takiej samej „szafy”, tylko szczelnie zamknięte. Muszę przyznać, że intryguje mnie, co też się kryje za jej drzwiami. Może tym razem umywalka z wielką misą i dzbanem? Nie dowiem się, bo nie znam nikogo, kto by mieszkał w Wenecji, do tego w pałacu – a z pewnością takie schowki istnieją tam do dziś.
Autor, umieszczając na rzuconej na podłogę karteczce swoją sygnaturę, VICTOR CARPATHIUS, nie podpisał obrazu konwencjonalnym określeniem łacińskim pinxit – namalował, czy fecit – wykonał. Napisał fingebat – wymyślił.
Przyznał się, że z własnej inicjatywy zaprosił w 1502 roku św. Augustyna, żyjącego w V wieku, do Wenecji na początku wieku XVI, nadał mu rysy któregoś ze znanych kardynałów i próbował odtworzyć światło i wczuć się w duchowe przeżycie swego bohatera zgodnie z jego zapisem. Jednak schowka do cichej pracy na pewno nie wymyślił – nie fingebat, lecz pinxit.