Jeszcze o twórczości

                                  

                                    I na koniec o natchnieniu

            Natchnienie, to można powiedzieć bliźniak talentu i zarazem ojciec piękna.

            Na pytanie, skąd geniusz czerpie natchnienie – pisze prof. Andrzej Szczeklik w swojej „Nieśmiertelności”– „można by odpowiedzieć wedle romantycznej mody, iż źródło jej bije w nim samym”. I to prawda. Trzeba jednak podniety, by to źródło wybiło […]

 Jak to źródło w nich bije, od malarzy za wiele się nie dowiemy. Oni rzadko chwytają za pióro, nie dzielą się swoimi przeżyciami, tu sonety Michała Anioła są czymś wyjątkowym – inni wolą posłuszny pędzel. Ale już rzeźbiarze nieraz sięgają do wyobrażenia uskrzydlonych geniuszów, zwłaszcza kiedy portretują poetę. Bo w przekonaniu starożytnych Greków, te właśnie duszki, pośrednicy bogów, przynosiły artyście wenę, sprowadzały nań natchnienie. Natchnienie zawsze wiązano z rzeczywistością nadprzyrodzoną, z darem bożym. Jak pisze Jan Parandowski w swojej wspaniałej „Alchemii słowa”, uważano, że Bóg w ten sposób dzieli się z człowiekiem kreacją. Użycza mu swojej energii twórczej, a nośnikiem tej energii jest właśnie talent.

            Takie wzloty ducha pokochała specjalnie epoka romantyzmu. Natchnienie stało się nieodłącznym towarzyszem każdego twórcy, eksploatowano to określenie aż do przesady i kiedy samo słowo „natchnienie” się przejadło, Fryderyk Schiller, poeta, zastąpił je mniej patetycznym, nazwał je „niespodziankami duszy”.

Owe niespodzianki wspaniale oddają istotę natchnienia: nagle wpada do głowy jakiś pomysł, prawdziwie nieoczekiwany dar duszy. Bardzo często zaskakuje samego autora, który wprost wątpi, czy aby jest  autorem tego pomysłu? Pisze Parandowski, że „Haydn, gdy pochwycił melodię, którą w „Stworzeniu” miał oddać narodziny świata, zawołał olśniony: To nie ode mnie,  to pochodzi z góry!”

            Ale przecież nie kto inny, jak tylko on sam dniami i nocami nad tym utworem myślał, a kiedy nawet świadomie przestawał, to pracę przejmowała i kontynuowała jego podświadomość, aż do skutku. To z podświadomości wyskakują te niespodzianki duszy, nie licząc się z okolicznościami i porą dnia, bo może akurat pisarz się golić, albo pożywiać się w restauracji czy głęboko spać.

            Oczywiście, gdyby twórcy bazowali tylko na samym natchnieniu, to niewiele by stworzyli, bo natchnienie bywa kapryśne, pojawia się, kiedy chce. Dlatego następcy romantyków ujęli sprawy twórczości we własne ręce i je zdetronizowali.      I tak, Gustaw Flaubert oznajmił, że „natchnienie polega na tym, aby zasiadać do pracy o tej samej godzinie” – i tak właśnie robił. Czy mu pisanie szło, czy nie – tkwił ileś tam godzin na stanowisku przy biurku. Jakiś inny Francuz wtórował mu twierdząc, że talent to 98 % pracy i 2% zdolności…

            Jest w tym wiele racji, jako że intensywna praca stwarza żyzny grunt, na którym może się zrodzić natchnienie i ujawnić talent. Bez niej nie będzie nic. Bez pracy natchnienie nie zaistnieje, natomiast bez natchnienia można całkiem dobrze coś zrobić.  

            Dlatego wydaje mi się, że istnieją dwa rodzaje natchnienia – to nadzwyczajne, te Schillerowskie „niespodzianki duszy”, i to zwyczajne – wytężona, solidna, systematyczna i dodajmy – lubiana praca. To pierwsze natchnienie zdarza się rzadko, nie licząc geniuszy w rodzaju Adama Mickiewicza czy Buonarrotiego, i staje się  sprawcą nieoczekiwanego i niezwykle płodnego procesu twórczego.

Zatrzymajmy się przy nim na chwilę, biorąc pod uwagę dziedzinę literatury.

Kiedy się pojawia, pisarz czy poeta tworzy tekst, jak gdyby pod czyjeś dyktando, często nie znając nawet jego dalszego ciągu. Jest w transie, całkowicie nieobecny, pochłonięty deklamowaniem czy pisaniem. Tak podobno pisywał swoje powieści Dickens.

           Profesor Andrzej Szczeklik, lekarz i prawdziwy erudyta, porównuje natchnienie do szamańskiego seansu. W swojej, ostatniej już, niestety, książce, zatytułowanej „Nieśmiertelność”, (bo zmarł w roku jej wydania, 2012), pisze:

            „W momencie twórczego impulsu poeta wchodzi w stan odmienny od normalności. Poetę – powiedzieliby Grecy – nawiedzają Muzy i wówczas jego osobowość zostaje unicestwiona. Działa w nim większa i potężniejsza siła – głos Muz bądź dajmoniona, owej „iskry bożej”. Słyszy poszukiwaną nutę, wpisaną w wysoki rejestr i dociera doń głos, któremu nie sposób nie ulec. To on dyktuje mu słowa i pieśni. Ogarnia go „opętanego”, „boskie szaleństwo”, jak powiedział Platon.”

            I dalej: „Geniusz poetycki i zdolność wieszczenia – sądził Demokryt – otrzymują ci wyjątkowi ludzie, których temperament ukonstytuowany jest z atomów cieplejszych i suchszych, łatwiej opuszczających ciało i wchodzących w kontakt z siłami boskimi, aby następnie przekazać je ludziom. Jak szaman, poeta wprowadza odbiorcę w szczególny stan wyobcowania, głębokiego wzruszenia porywającego serce i umysł.” [ „Nieśmiertelność, prometejski sen medycyny”, Znak 2012, rozdział p.t. Magia, s. 24]

            Nie należę do wybitnych pisarzy, ani – tym bardziej – poetów. Jestem przede wszystkim piszącym historykiem, bywam poetką, i tyle. Ale zdarzyło mi się raz w życiu coś niezwykłego, przypływ natchnienia jako wspomnianej „niespodzianki duszy”. A było tak:

 Dużo wcześniej dumałam nad męką Jezusa, a dzień czy dwa przed tym zdarzeniem, przetłumaczyłam z włoskiego przejmujący poemat, jaki papież Jan Paweł II wybrał owego roku do recytacji podczas Drogi Krzyżowej na Watykanie.

            Ale to był już maj, głęboka noc. Wyrwało mnie ze snu pewne zdanie, które uznałam za warte zanotowania. Wstałam z łóżka, zapaliłam wątłą lampkę, przyniosłam plik – nie wiem, dlaczego cały plik – kartek i długopis, i wróciłam do łóżka, żeby na siedząco, zapisać ten jeden wers. Tymczasem pióro poszło po papierze dalej samo i wcale nie zamierzało przestać.

Pisałam zupełnie mechanicznie, słowa płynęły jakby pod dyktando, zaskakując mnie treścią. Ponieważ w swojej poezji unikam rymów, a tu wersy biegły do rymu, przerażona obserwowałam, co się rodzi. Mam wielką łatwość rymowania i od lat ją zwalczam, a w pisaniu się jej wystrzegam, bo u mnie niewątpliwie grozi spłyceniem treści. Tu uparcie cały czas pisałam wierszem. Nawiasem mówiąc, światło w sypialni stało się jasne, a powietrze pachniało ozonem, jak po burzy, choć jej nie było.

Po godzinie seans się skończył, a ja – ku swemu największemu zdumieniu- miałam gotowy poemat p.t. „Stabat Mater”, choć zupełnie czegoś takiego nie planowałam.

            Nigdy więcej podobne przeżycie nie powróciło. Natomiast często bywałam obdarowana natchnieniem drugiego rodzaju, tym zwyczajnym, zrodzonym z ciężkiej pracy. Kiedy to pisze się lekko, a słowo trafia w sedno, kiedy nie czuje się przy pracy znużenia, a odczuwa radość tworzenia.

            Sądzę, że ten rodzaj polotu w pracy, u wielu twórców i ludzi pasji, przedstawicieli różnych dziedzin sztuki, literatury i nauki, zdarza się o wiele częściej niż „odlot”. Myślę więc, że nie ma lepszej recepty na owocną twórczość, jak zakasać rękawy i pracować, nie czekając na lepszy dzień, albo lepsze samopoczucie, czy mityczne natchnienie. Bo ono może akurat wybrać sobie innego adresata, a tymczasem w zakamarkach myśli czeka nas już wspaniały pomysł czy odkrycie, które dzięki pracy dojrzeje, by wykiełkować.