O malarstwie nawiązującym do wydarzeń Wielkiego Piątku.
[Powtórzenie audycji dla pr. 2 Polskiego Radia na 29 III 2024]
Tak więc w nocy, z czwartku na piątek doszło do zatrzymania Jezusa i do przesłuchania Go przez arcykapłanów, najpierw Annasza, potem Kajfasza. Już o świcie postawiono Jezusa przed Sanhedrynem, najwyższym trybunałem sądowym Żydów. Składał się z 71 przedstawicieli, a do wydania wyroku skazującego niezbędna była obecność 23. Byli i wyrok śmierci zapadł. Ale Palestyna pozostawała pod okupacją Rzymu i żeby wyrok wykonać, Żydzi musieli uzyskać akceptację namiestnika. Dlatego postawili Jezusa przed Piłatem.
I taką scenę od lat mam w oczach na obrazie Tintoretta ze Scuola di San Rocco w Wenecji. Rzecz dzieje się we wnętrzu Antonii, potężnej twierdzy na wzniesieniu na skraju miasta, a w sąsiedztwie murów świątynnych, gdzie w miejscu zwanym pretorium zasiadał pretor wydając wyroki.
Siedzi więc na podwyższeniu Piłat w czerwonej sukni, przed nim stoi nieruchomo milczący Jezus w białej szacie, z lekko schyloną głową. Inni obecni giną w półmroku. Jezus już nic nie mówi, aż Piłat się dziwi, że się nie broni! Bo jego zdaniem prawo rzymskie nie każe śmiercią za bluźnierstwo. Ale kapłani nalegają. Przechyla więc głowę w lewo, obie ręce w prawo, gdzie sługa polewa mu je wodą. Dając tym gestem znać, że nie chce mieć z tym nic wspólnego, umywa ręce. Wydaje początkowo wyrok, żeby tylko ubiczować oskarżonego.
Biczowało wtedy skazańców dwóch katów. Mieli krótkie rzemienie zakończone metalowymi kulkami albo haczykami z kości zwierzęcych, które wyrywały ciało. Jeden z sindonologów, profesor P. Bollone, doszukał się na Całunie Turyńskim 120 krwawych śladów po biczowaniu obok 600 śladów innych ran na ciele Jezusa. To była masakra.
Jest wiele obrazów pokazujących biczowanie, ale – jak stwierdził wspomniany profesor – liczne ślady widoczne na Całunie stoją w wyraźnej sprzeczności z niezwykle ubogimi przedstawieniami artystów wszystkich czasów. Najdobitniej przedstawiali tę scenę malarze niemieccy, ale wyżywali się nie w pokrwawionym ciele ofiary, lecz w okropnych twarzach oprawców. Tuż tuż przy twarzy Jezusa malowali gęby zwyrodnialców, sadystów, jak ci, których dwadzieścia wieków później zwalniano z niemieckich więzień, żeby się mogli znęcać nad więźniami w obozach koncentracyjnych. W tych scenach biczowania Jezusa sztuka wzięła rozbrat z pięknem, jak gdyby temat zwalniał malarza z panujących rygorów. Nie mam ochoty omawiać tych obrazów, są wstrętne.
Po biczowaniu zapadł kolejny wyrok, ponieważ Żydzi ostrzegli Piłata, że jeśli nie uśmierci wroga Rzymu, to już oni się postarają, żeby wieść dotarła do cesarza. I ruszył orszak ze skazańcem w stronę wzgórza zwanego Golgotą, gdzie stał już pal krzyża wbity w ziemię, czekając na belkę poprzeczną ze skazańcem.
Tysiące obrazów pokazuje Drogę Krzyżową i rozmaite jej epizody. Na jednych Jezus jest głównym bohaterem, na innych ginie w tłumie. Jest w wiedeńskim Kunshistorisches Museum obraz Breughla, który namalował tę scenę, topiąc ją w widoku codziennej krzątaniny mieszkańców jakiegoś flamandzkiego miasteczka pokazanego, jak to u tego malarza często, jakby z wysokości bocianiego gniazda.
Jest tam takie mrowie ludzkie, że na reprodukcji nie można wypatrzyć maleńkiego Jezusa z krzyżem, choć znajduje się w samym centrum obrazu. Dźwiga pełny krzyż, choć naprawdę dźwigał tylko patibulum, belkę poprzeczną. A ponieważ ważyła kilkadziesiąt kilogramów, po bezsennej nocy i po biczowaniu, nie dał i jej rady, padał, więc skorzystano z przypadkowego przechodnia i niejaki Szymon z Cyreny doniósł na miejsce kaźni ten krzyż. Ale na obrazie niesie sam Jezus.
Skrwawiony od cierniowej korony, cały w ranach po biczowaniu, jest bardzo częstym tematem malowideł i rzeźb, ale rzadko zgodnie z rzeczywistością. Zachwyca mnie Jego wspaniały wizerunek p.t. „Ecce Homo” pędzla Antonella da Messina, na którym Jezus w koronie cierniowej na głowie i z pętlą na szyi ma minę skrzywdzonego dziecka, które się za chwilę rozpłacze. Obraz jest piękny, głęboko przejmujący, ale ta smutna do bólu twarz jest czysta, bez kropli krwi, z prostym nosem. I tak jest ze wszystkimi obrazami Męki Pańskiej – są wzruszające, poruszają nas do żywego, skłaniają do refleksji, ale z ówczesną rzeczywistością nie mają wiele wspólnego.
Weźmy przybijanie do krzyża. Bardzo pięknie namalowany obraz przez Gerarda Davida z Flandrii z okresu renesansu, dziś w zbiorach londyńskich National Gallery.
Na ziemi leży rozpłaszczony Jezus i kaci krzątają się przy Nim, przybijając już na ziemi ręce i nogi. A Jezus najzupełniej obojętny, bez jakiegokolwiek grymasu bólu, patrzy na zewnątrz, na nas, całkiem jak na obrazach, z których zawsze tak spoglądają sami autorzy obrazu – czyżby to był ukryty autoportret?
Obraz bardzo kolorowy, jasny, niemal pogodny, jakiś tłum gapiów, w tym także dzieci, myślałby kto, że ciekawscy zbiegli się dla jakiejś wątpliwej rozrywki, ale nie ma tu nic zgodnego z prawdą tamtych strasznych chwil.
Spójrzmy na inny doskonały obraz z wieku XVII. „Podniesienie krzyża” Rembrandta ze zbiorów Pinakoteki monachijskiej.
Kaci podnoszą cały krzyż z przybitym Jezusem, zamiast samej belki poprzecznej. Tylko jeden człowiek, który od tyłu pcha krzyż, wygląda prawdopodobnie. Bo całą akcją kieruje, jak się można domyślać, mężczyzna w turbanie i zdobnej sukni, na białym koniu – kto to taki? Bo konie, jak wiadomo, były tylko do dyspozycji żołnierzy, a to cywil, z pewnością nie rzymski żołnierz. A przy samym krzyżu, przy nogach Jezusa stoi jakiś młody człowiek w błękitnym kaftanie i błękitnym berecie z czasów Rembrandta, rudowłosy z ryżą bródką – kto to taki i co on tu robi? Obraz mroczny, trudno rozpoznać inne osoby.
Ten obraz Rembrandta też nas porusza, ale to tylko wytwór wyobraźni artysty. Na innych obrazach z ukrzyżowaniem, czy to Rembrandta, czy Rubensa, czy wielu wielu innych malarzy, Jezus wisi na krzyżu bardzo wysoko, potrzebna drabina, żeby Go powiesić i żeby Go potem z tego krzyża zdjąć. Tymczasem pal pionowy mierzył półtora wysokości człowieka, Jezus miał 1 metr 80 cm wzrostu, to wiele nie górował nad głowami tych, którzy Go otaczali.
Jest jednak takie przedstawienie Ukrzyżowanego, które wydaje mi się najbliższe prawdy. Zdumiewający obraz w którym udało się autorowi połączyć brzydotę z pięknem. To scena „Ukrzyżowania” pędzla Mathisa Gotharda, zwanego Grünewaldem, rówieśnika Dürera. Myślę o poliptyku z Issenheim.
Malarz ukazał tu Chrystusa tak realistycznie, że samo patrzenie sprawia ból – potężne gwoździe wbite w środku dłoni – choć w rzeczywistości, aby udźwignąć ciało, musiały być wbite w nadgarstki – wywołały rozczapierzenie palców, które tak sterczą, jakby wołały o pomstę do nieba. Zakrwawiona twarz, sine usta, na całym ciele ślady po biczowaniu… Tu naprawdę widać mękę człowieka, jego potworne cierpienie, brzydotę fizyczną tego cierpienia.
A dlaczego powiedziałam, że malarzowi udało się pogodzić brzydotę z pięknem? Bo pod krzyżem, po lewej stronie obrazu, stoi przepięknie namalowana para – św. Jan podtrzymujący omdlałą Matkę Ukrzyżowanego. Można sobie powiększyć ten fragment i zobaczyć jak jest cudowny. Wyróżnia się spośród setek podobnych Janów i Maryi pod krzyżem.
Bledziutka Matka Jezusa cała w bieli, niczym zakonnica w habicie, z zamkniętymi oczyma, z dłońmi splecionymi, już dawno by padła na ziemię, gdyby nie Jan, który Ją z miłością podtrzymuje. A ponieważ Jan ma czerwoną szatę, a Maria białą, oboje zaś stoją na tle niemal czarnego nieba, daje to piękny efekt.
Obok nich klęczy przegięta, zrozpaczona Maria Magdalena z rozpuszczonymi włosami, z uniesionymi rękami i splecionymi ściśle dłońmi z palcami sterczącymi ku niebu jak palce Chrystusa, z niemą skargą: Dlaczego? Za co?…
Z Wielkim Piątkiem wiąże się najściślej ikonografia Opłakiwania martwego Jezusa. Tu chciałabym przywołać XV-wiecznego artystę, Andrea Mantegnę i jego zdumiewające ujęcie, niezwykle trudne z punktu widzenia technicznego. Pomyślał je jako swój nagrobek, choć miał wtedy trochę ponad czterdzieści lat.
Obraz jest namalowany temperą na płótnie, wysoki na 68 cm, a szeroki na 81. Ukazuje Chrystusa leżącego na marmurowym katafalku, od strony stóp w wielkim skrócie perspektywicznym. Stopy i ręce noszą ślady po gwoździach, ale ciało gładkie, nie przeraża śladami tortur ani sinością śmierci.
Zmarły wygląda jakby spał. Nakryty całunem od bioder do nóg. A przy Jego głowie, na lewej krawędzi obrazu stoją trzy osoby, z których tylko Matkę widać wyraźnie, ale też jedynie Jej głowę w profilu i prawą rękę ocierającą łzy. Jest zmęczoną, starszą już kobietą, z urody przypomina Matkę Teresę z Kalkuty. Przed nią, głowa przy głowie, stoi Maria Magdalena, zaledwie zaznaczona fragmentem profilu, ale widać spływającą z oka łzę i zaciśnięte dłonie. A w głębi, za głową Maryi, (kiedy reprodukcja nie jest obcięta) widać jeszcze fragment twarzy z nosem,policzkami zalanymi łzami i usta otwarte do szlochu, to zapewne Jan. Ich postacie już się na obrazie nie zmieściły, ale może malarz tak chciał, bo wystarczyła mu sama ich rozpacz, a całą uwagę skupił na Chrystusie.
Obraz nigdy nie trafił na grób artysty, znajduje się w zbiorach mediolańskiej Brery.