Wiadomo, że miłość, zwłaszcza narzeczeńska, to przeważnie czysta poezja, natomiast małżeństwo – to już proza i bywa ponura.
Dowiedziałam się niedawno z korespondencji Janusza Wiśniewskiego z Małgorzatą Domagalik, że w średniowieczu mąż miał prawo karcenia żony. Czym to karcenie naprawdę było i jak mogło wyglądać, wskazuje wiadomość, że pod koniec XIV wieku zostało ono istotnie ograniczone: mąż „nie mógł już karcić żony nożem ani łańcuchem”. Wydaje się, że zostało jednak biedakowi jeszcze sporo możliwości, nie wspominając o jego własnej pięści.
Pan J. L. Wiśniewski wyczytał tę wiadomość prawdopodobnie w Niemczech w jakimś podręczniku historii państwa i prawa, ale że nie podaje autora tego opracowania, nie wiem, jakiego kraju te przepisy dotyczyły. Mam nadzieję, że tylko Niemiec, może Polskę taki mężowski przywilej ominął, bo nigdy w trakcie studiów historii i licznych lektur się z czymś takim nie zetknęłam, ale pewności nie ma. O takich drobiazgach poważne opracowania z reguły milczą, a co dopiero w czasach moich studiów, kiedy zgodnie z marksistowską doktryną „jednostką zerem, jednostka nikim”. Zwłaszcza kobieta.
Natomiast to mi przypomina pewien dowcip rysunkowy jaki przed laty widziałam we francuskiej gazecie. Otóż młodziutką dziewczynę, uszczęśliwioną i roześmianą, ubraną tylko w jakąś zwierzęcą skórę, goni równie młody, pół nagi jaskiniowiec w podobnej skórze, z podniesioną maczugą w dłoni, chwytając uciekającą za długie włosy, zebrane w tzw. koński ogon. Obok, na tle jaskini, stoją, także w skórach, rodzice dziewczyny z przestrachem w oczach. A ona krzyczy:
– Maman! Papa! Il m’aime!
– Mamo, Tato! On mnie kocha!
Można więc przypuszczać, że karcenie znane było już w paleolicie i mogło wyrażać głębokie uczucie mężczyzny do kobiety. Nie sądźmy po pozorach!