Michał Anioł Buonarroti, 2
O talencie ujawnionym pod przymusem
We wszystkich dawnych kościołach, wielkich i małych, freski pokrywały jedynie ściany, sufity od wieków malowano na niebiesko i zdobiono złotymi gwiazdami, stwarzając iluzję nieba, z czasem dodawano niekiedy jakieś ornamenty. Tu, w papieskiej kaplicy, całe sklepienie ożyło, zaroiło się od postaci, Buonarroti wyczarował jakiś teatr ponad głowami.
„To dzieło jest słońcem naszej sztuki” – napisał o tym entuzjastycznie i obszernie Giorgio Vasari, malarz i architekt, a prywatnie przyjaciel Mistrza i autor jego obszernej biografii (w „Żywotach najsławniejszych malarzy…”, PIW 1980). Oprócz licznych zalet stylu Michała Anioła, dostrzegł coś szczególnie oryginalnego w ujęciu postaci Boga błogosławiącego Ziemię:
„Widzi się tam postać Boga razem z widzem posuwającą się przez kaplicę; rusza się i obraca zależnie od punktu widzenia, podobnie jak postać Boga podczas rozdzielania wody od ziemi.” Słowem – Bóg Stwórca płynie po sklepieniu!
Dla mnie zdumiewające są detale. Jak ten człowiek dokładał sobie pracy, zaznaczając każdą rzęsę w oku anioła, każdy rzemyk sandała, przepaskę, babski fatałaszek, a kto wtedy mógł to zobaczyć z dołu, gdy sklepienie jest na wysokości 20 metrów? Jak kiedyś napisałam: kto pięćset lat temu mógł przypuszczać, że po wiekach przyjdzie tu jakiś Japończyk z super kamerą i ściągnie ze sklepienia każdy szczegół, powiększy go i opublikuje? Przecież wtedy Malarz mógł kolorem markować różne detale. Za jakie grzechy tak się katował, przy braku czasu i ciągłych groźbach papieskich, że jak się będzie tak grzebać (!!!), to go Juliusz zrzuci z rusztowania? A w ogóle, ile osób te freski dawniej oglądało? Przecież to była prywatna kaplica papieska przeznaczona tylko dla grona duchownych. To dziś wpuszcza się tam nieprzebrane tłumy turystów, że nawet nie da się w skupieniu tego ani obejrzeć, ani tym bardziej przemyśleć.
A wracając do bogactwa przedstawienia – mamy tu istną rewię mody, tak wielką rozmaitość sukien. I kto to zaprojektował? Człowiek, który mówił, że nienawidzi rzeźbić szmat! A ile fryzur, warkoczyków, upięć! Musiał Mistrz nie spuszczać oczu z kobiet mijanych w mieście, zapamiętując każdy szczegół ubrania i uczesania. Bo nie samą kobietę…
Kobieta jako towarzyszka życia, go nie interesowała. „Mam ja dość żony, którą jest sztuka, ciągle mnie trudząca” – powiedział kiedyś. Zresztą, tak jak bez silnych ramion uformowanych mozolną pracą kamieniarza, podobnie nie zdołałby wytrzymać trudu wymalowania tego sklepienia bez wolnego czasu, obciążony rodziną. Musiał być kawalerem. Nawiasem mówiąc, choć papież marudził, że ta robota się wlecze, dziś wiemy, że trzy i pół roku na ten „sykstyński spektakl” to tempo ekspresowe. Gdy podczas konserwacji ujawniono szwy dniówek, tzn. powierzchnie wymalowane jednego dnia, tzw. giornaty, okazało się, że ogromne freski, dwa na trzy i pół metra, powstawały w ciągu trzech dni! A większość postaci ma ponad 2 m wzrostu! Obliczono, że Buonarroti, który uparcie powtarzał, że malarstwo „to nie moja profesja”, pracował dwa razy szybciej niż Giotto.
I niechcący zapowiedział zupełnie nowy styl w malarstwie. Bo mimo krytyki, jako że nie wszystko się wszystkim podobało, np. niektórych raził (i nadal razi, niewątpliwie słusznie) na przykład nadmiar muskułów u postaci, zwłaszcza kobiecych, bo w pogoni za wypukłością Mistrz się nieraz zapędził i robił z ludzi kulturystów, raziło też żenujące, anatomiczne pokazanie Pana Boga od tyłu, i różne inne detale, jednak znalazło się wielu naśladowców. I odtąd, nawet jeśli na sklepieniu nadal malowano niebiosa, to przecież zupełnie inaczej! To już nie było płaskie niebo w gwiazdki, niebiosa teraz były zaludnione, wśród chmur pojawiał się sam Bóg z aniołami i liczni święci, patronujący wiernym na ziemi.
Myślę, że śmiało można powiedzieć, że to tu, w Kaplicy Sykstyńskiej, narodził się barok i barokowy „tłok”, słynne horror vacui, od którego można dostać oczopląsu, podnosząc głowę do góry.
Tak więc Buonarroti –malarz stał się w pewnym sensie ojcem baroku. Ale nie na tym koniec. Artysta, choć całe życie krakał, że wkrótce umrze, i lubił powtarzać, że „śmierć moja gospoda”, a rzeczywiście nękały go rozmaite choroby, dożył prawie 90 lat, na tamte czasy ewenement. A kiedy miał 80, ujawnił jeszcze jeden talent: pozostawił po sobie niezwykłą pamiątkę, piękną kopułę na bazylice Św. Piotra, zarazem kolejny wzór dla późniejszych kościołów.
Wprawdzie już wcześniej objawił się jako architekt i urbanista, czy to kiedy podczas zagrożenia Florencji najazdem wojsk Karola V, budował fortyfikacje, czy kiedy z przyjaźni dla Ignacego Loyoli, założyciela zgromadzenia jezuitów, zaprojektował kościół Il Gesù w Rzymie, zrealizowany i wykończony już przez jego następców, czy kiedy zaprojektował śliczny plac i schody na Kapitolu. Przebudował też genialnie cząstkę starożytnych term Dioklecjana na bazylikę maryjną, jedną z najpiękniejszych w Rzymie. Jednak szczytem jego osiągnięć w dziedzinie architektury, której przecież nigdy nie studiował! – stała się ta wspaniała, lekka a potężna kopuła, prawdziwa ozdoba Rzymu.
A przecież i to jeszcze nie wyczerpuje skarbów ducha Michała Anioła. Bo był też poetą. Wprawdzie w tej dziedzinie nie dorównał Dantemu, którego „Boską komedię” znał w całości na pamięć, ale też mu na tym wcale nie zależało. On, podobnie jak wtedy wszyscy wykształceni ludzie, pisał sonety i choć wcale nie należał do grona światłych humanistów w renesansowej Florencji, nie miał za sobą żadnych studiów, to i w dziedzinie poezji wniósł coś cennego: wprowadził do sonetów tematykę pracy artysty. Pisał o mocowaniu się rzeźbiarza z kamieniem, o wydobywaniu zaklętego w nim kształtu, ale też o znoju i trudzie malarza podczas wykonywania fresków. Takich „z życia wziętych” sonetów wcześniej nie znano.
Przypomnijmy, jak zaklął w słowa swoją harówkę, kiedy od świtu do zachodu słońca malował, stojąc lub leżąc na rusztowaniu z rękami uniesionymi nad głowę, (w przekładzie Leopolda Staffa):
Z brodą wzwyż, czaszkę mam wśród niewygody
na plecach
wklęsłą pierś, czym harpia słynie
a z pędzla kropel deszcz na twarz mi płynie…
Niski, z szerokimi barami i chudymi nogami, z wgniecionym nosem, małymi oczami i rzadkim zarostem, zgoła nie wyróżniający się męską urodą, do tego byle jak ubrany i poruszający się po mieście na byle mule, niepozorny człowiek na którego nikt z nas, mijając, pewnie nawet by nie spojrzał, a talent nad talentami. Prawdziwy geniusz.
[ Więcej informacji zainteresowany Czytelnik znajdzie w tomie gawęd p.t.„Moje gawędy o sztuce”, Świat Książki, 2012]