Polski El Greco i polskie przywary
Pracowałam wtedy w Muzeum Narodowym i dobrze pamiętam ironiczne uwagi na temat odnalezionego na prowincji rzekomego El Greca. Prawie wszyscy kpili sobie z tego „odkrycia” i drwili z obu pań, które na ten – jak się miało okazać – skarb, natrafiły. Napisałam, że prawie wszyscy, bo np. moja szefowa, pani kustosz Janina Ruszczycówna – nie. Powiedziała, że trzeba obraz gruntownie zbadać i dopiero wyrokować.
A było tak:
Na plebanii i w kościele w Kosowie Lackim na Podlasiu nowy proboszcz robił porządki. W nieistniejącej dziś dzwonnicy na podłodze walały się rozmaite starocie. Proboszcz kazał to wszystko wyrzucić i spalić. Wśród wielu śmieci leżał brudny, poczerniały i mało czytelny obraz. Jednak któryś z robotników uszanował święty obraz i nie rzucił go do ognia. Ocalił. Obraz trafił na plebanię i choć zniszczony i mało atrakcyjny, zawisnął na ścianie w pokoju.
Latem 1964 roku wypatrzyły go tam bystre oczy dwóch młodych historyczek sztuki, Izabelli Galickiej i Hanny Sygietyńskiej, które na polecenie Instytutu Sztuki PAN przeprowadzały inwentaryzację zabytków w powojennej Polsce.
Obraz był tak niezwykły, że ciarki nam przebiegały po plecach – opowiadały później. Długo nie dawał im spokoju. Powracały do niego aż osiem razy. Godzinami badały kolory i pociągnięcia pędzla. Ten rozmodlony i poczerniały „Św. Franciszek” uparcie im się kojarzył z franciszkańska serią El Greca. W końcu wzięły na odwagę i opublikowały swoje odkrycie i domniemania dotyczące atrybucji w Biuletynie Historii Sztuki – organie specjalistycznym środowiska historyków sztuki. (BHS 1966, nr ¾: „Nieznany obraz w Kosowie z serii Franciszkańskiej El Greka”.)
No i zaczęło się! Tylko dwaj profesorowie, Walicki i Sienkiewicz udali się do Kosowa i po obejrzeniu obrazu uznali, że to „dobry obraz, tylko w złym stanie” i że przypuszczenia obu pań mogą się okazać słuszne. Także chemik po zbadaniu próbki farby potwierdził datację obrazu zgodną z czasem życia hiszpańskiego malarza. Inne autorytety z góry, bez obejrzenia, odrzuciły ich sugestie. Prof. Lorentz, Białostocki i Rostworowski zgodnie orzekli, że obraz z pędzlem El Greca nie ma nic wspólnego i że teza obu pań jest kuriozalna i wynika z braku ich doświadczenia zawodowego, jako że są jeszcze bardzo młode.
Ponieważ wiadomość o odnalezieniu obrazu, być może samego El Greca, trafiła do prasy, ruszyła lawina artykułów z zapytaniem, czy istotnie mamy taki skarb? Ośmieleni opinią autorytetów, że to zmyłka, wynik fantazji dwóch „młodych pań”, „mit niestrawny” itp., dziennikarze ruszyli do ataku; w roku 1967, w prasie pojawiły się prześmiewcze artykuły, satyrycy rzucili się na żer. Kpiły Szpilki, kpił Ludwik Jerzy Kern w Przekroju, kpiło Radio. No i oczywiście środowisko, co sama pamiętam z terenu Muzeum. Panie zyskały przezwisko „Elgreczynki” i były traktowane jak mitomanki.
Ale one swoje wiedziały i nie dawały za wygraną, po cichu drążyły temat. Podjęły korespondencję z Toledo, z Barceloną, z tamtejszymi wybitnymi specjalistami od El Greca, nie skłonnymi do drwin jak nasi. Po jakimś czasie, gdy wrzawa w prasie ucichła, biskup po cichu zlecił podjęcie prac konserwatorskich. Był rok 1974.
I tak, dziesięć lat po znalezieniu obrazu, w prywatnym mieszkaniu przy ulicy Kruczej w Warszawie i w głębokiej tajemnicy, pochyliła się nad nim grupka doskonałych konserwatorów: pod kierunkiem prof. Bohdana Marconiego, panie Zofia Blizińska (córka tegoż profesora) i Maria Orthwein podjęły żmudne badania. Wyśmiane i ośmieszone odkrywczynie na razie nic o toczącej się konserwacji nie wiedziały. Nie miały pojęcia, że zdejmując ostrożnie przemalówkę w dolnej części obrazu, konserwatorki ujrzały dopisaną sygnaturę „A.van Duck”, bo ktoś przypisał to dzieło Antonowi van Dyck, tylko nie umiał tego poprawnie zapisać. Prof. Marconi uznał, że ta sygnatura znajduje się w warstwie przemalowanej i polecił dalsze jej usuwanie.
Odsunięte od sprawy obrazu obie odkrywczynie nie miały pojęcia jak któregoś dnia, późnym wieczorem, zabiły mocno serca obu konserwatorkom, gdy pod fałszywą sygnaturą „A. van Duck”, spod farby ukazała się ich oczom grecka litera „delta”, pierwsza litera ukrytej dotąd sygnatury właściwej. Aż odechciało im się spać, a noc przyniosła dalsze emocje. Opowiadała Maria Orthwein:
Siedziałyśmy do rana, zdejmując skalpelem pod lupą warstewki przykrywające napis. Już w świetle dnia pokazał się w całej krasie, miejscami wykruszony, ale w pełni czytelny, charakterystyczny podpis DOMENIKOS THEOTOK (opulos). Od tamtej chwili […] praktycznie przestałam wychodzić z domu. [Za: K.J.Kowalska, Polski El Greco, Warszawa 2018, s. 144]
Oczyszczony obraz zalśnił subtelnymi kolorami, a po przebadaniu chemicznym i spektralnym, nie wzbudzał już żadnych wątpliwości co do pędzla artysty. To był ocalony El Greco.
Skończyły się drwiny. Ale chyba tylko prof. Rostworowski pogratulował obu niedawnym „mitomankom” i powiedział, że cieszy się ze swojej pomyłki.
Dziś obraz „Ekstaza św. Franciszka” znajduje się w Muzeum Diecezjalnym w Siedlcach. Obie odkrywczynie już nie żyją. Co do Izabelli Galickiej, wiem z książki Magdy Ogórek („Kat kłania się i zabija”, Fronda 2021, s. 171), że miesiąc przed jej śmiercią pan prezydent A. Duda odznaczył ją Medalem Stulecia Odzyskania Niepodległości, a wcześniej otrzymała złoty medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Pani H. Sygietyńska chyba ten medal też otrzymała, a następnego nie doczekała.
Wiem też, że na pogrzebie pani Izabelli, 13 listopada 2019 roku, nie zabrakło przedstawicieli najwyższych władz państwowych i hierarchów kościelnych. Ale to już po śmierci…
I zastanawiam się – dlaczego w Polsce artysta musi umrzeć, żeby doceniono jego zasługi? Co takiego w nas jest, że w ważnych momentach życia wybitnych, twórczych bliźnich, odmawiamy im wsparcia, brakuje nam życzliwości, a nie brakuje jadu? Czemu artyści muszą uciekać od rodaków, szukać duchowego wsparcia za granicą? Tam dobijać się sławy?
Bo czyż nie tak było niedawno z Igorem Mitorajem? Za życia w polskiej prasie można było wyczytać, że to oczywiste beztalencie i jedzie tylko na kopiowaniu starożytnych Greków. Pamiętam, jak po wystawie rzeźb na Placu Zamkowym, Igor tak się rozżalił na rodaków, że aż tupnął, że jego noga więcej w tym kraju nie postanie! Ale wystarczyło, żeby umarł, by natychmiast pisano, że zmarł najwybitniejszy rzeźbiarz światowej sławy i to, naturalnie, rzeźbiarz polski… możemy być dumni! Tylko z czego?