W POSZUKIWANIU PAMIĘTNYCH KRUŻGANKÓW
Część 1
Ten wpis jest przykładem, jak trudno się zdecydować, do jakiej części blogu, czyli tzw. kategorii, kolejny materiał włączyć. Bo to, co chcę tu opublikować pasuje i do „Impresji z podróży”, jako że dotyczy Rzymu, i do „Okruchów historii”. Wybieram jednak „Okruchy..”, bo jest tu spora dawka historii.
Otóż po wielu latach poszukiwań, dopiero w czerwcu 1999 roku, dotarłam w Rzymie do pewnego miejsca związanego z postacią Michała Anioła, miejsca które od bardzo dawna pragnęłam poznać. Już wyjaśniam o co tu chodzi.
Był bowiem taki niezwykły okres w życiu Buonarrotiego, kiedy ten zatwardziały stary kawaler i samotnik dzielił się swymi przemyśleniami i pomysłami artystycznymi z kobietą. Poznał ją w okresie pracy nad „Sądem Ostatecznym” w Kaplicy Sykstyńskiej. Dobiegał wtedy sześćdziesiątki. Poznał ją i uległ jej urokowi.
Wiktoria Colonna, bo o niej tu mowa, nie odznaczała się urodą; wystarczy przyjrzeć się twarzy Madonny u boku Chrystusa Sędziego na tymże malowidle, bo to rysy tej właśnie niewiasty nadał artysta Matce Bożej. Nie była też wcale młoda, dawno już przekroczyła czterdziestkę, ani też – choć wdowa – nie szukała męża. Ale im obojgu całkiem nie o to chodziło!
Dama ta, bo Wiktoria wywodziła się z arystokracji, już wtedy zasłynęła jako poetka, a ponadto była wszechstronnie wykształcona, wrażliwa na sztukę i głęboko religijna. Od śmierci męża, markiza Pescary, Ferrante d’Avalos, prowadziła żywot na wpół zakonny. Ponieważ Michał Anioł także należał do osób całe życie poszukujących Boga, przypadli sobie do gustu. Pobożna dama nie tylko zaspokajała jego głód poważnej rozmowy na tematy religijne, kiedy dniami i nocami przemyśliwał nad koncepcją swego „Sądu Ostatecznego”, lecz także podtrzymywała go na duchu. Divino Maestro bowiem z natury był pesymistą i potrafił się zadręczać, wpadając w melancholię, jak wtedy nazywano depresję.
Piszę o tym wszystkim w swoich książkach („Muszę i Rzym zobaczyć..” i w „Moich gawędach o sztuce”); tu chcę opowiedzieć tylko o jednym konkretnym miejscu w Rzymie, o tych zaginionych krużgankach klasztornych, gdzie Mistrz i Wiktoria toczyli swoje dyskursy i uczestniczyli w zebraniach tzw. spirituali, nieformalnej grupy reformatorów Kościoła dążących do porozumienia z protestantami.
Dodajmy tu dla pełnej jasności, co to za ruch. Była to grupa złożona z wybitnych postaci świeckich i duchownych, na czele z kardynałem Reginaldem Pole, Anglikiem, grupa pragnąca odnowy Kościoła i porozumienia z protestantami. Kardynałowi Pole, cieszącemu się wielkim autorytetem, podczas konklawe w 1555 roku, zabrakło zaledwie jednego głosu. Wybór padł wtedy na wroga tolerancji, kardynała Caraffę, który jako Paweł IV ruch spirituali uznał za niebezpieczny odłam heretycki i kazał wszystkich jego zwolenników uwięzić. Ponieważ stało się to już po śmierci Wiktorii (zmarła w 1547 r.), dopiero z ujawnionych nie tak dawno akt sekretnych w archiwum watykańskim, historycy się dowiedzieli, że inkwizycja deptała już jej i Buonarrotiemu po piętach, jako heretykom. Doprawdy, markiza zmarła w samą porę przed tragedią, a Michał Anioł uniknął „kary”, bo okazał się nazbyt potrzebny kolejnym papieżom. (Przecież Termy Dioklecjana przerabiał na kościół mając 88 lat!) Inni, jeśli nie zdołali uciec za granicę, jak kapucyn Bernardino Ochino, trafili do więzienia. Kardynała Pole’a uratowała interwencja ze strony wysoko urodzonych osobistości w Anglii, jako że należał do arystokracji.
Wróćmy jednak do czasów, gdy spirituali nie mieli pojęcia, że pozostają pod obserwacją Inkwizycji.
Otóż wiedziałam z literatury, że spotykali się w klasztorze dominikanów przy kościele San Silvestro. Okazało się jednak, że w Rzymie było (i jest!) kilka kościołów pod tym wezwaniem. Na szczęście gdzieś wyczytałam, że chodzi o kościół San Silvestro na Kwirynale, i to już było dużo. Ale moja radość z tego odkrycia trwała krótko, bo zanim ponownie przyjechałam do Rzymu, z innego naukowego opracowania dowiedziałam się, że San Silvestro al Quirinale już nie istnieje. I tak urwał się ślad. Tymczasem informacja okazała się mylna.
Kościół bowiem stoi, choć zmienił nieco swoje położenie. Czemu napisano o nim, że nie istnieje, nie wiem, ale prawdą jest że jest dosyć trudny do znalezienia. A to dlatego, że przed stu z górą laty przeżył niezwykłą przygodę. Można żartobliwie powiedzieć, że wniebowstąpił: uniósł się o dwa piętra nad poziom ulicy!
Zazwyczaj stare obiekty zapadają się pod ziemię w miarę jak zabudowywany wokół nich teren stopniowo się podnosi i narastają tzw. warstwy archeologiczne. Doskonałym przykładem takiego zapadania się i trwania, tu w Rzymie, może być kościół św. Pudencjanny, który znajduje się obecnie znacznie poniżej poziomu ulicy. Tymczasem San Silvestro – odwrotnie: „poszedł” aż 9 metrów w górę! Stało się tak, kiedy w XIX wieku poszerzano i pogłębiano ulicę prowadzącą od via Nazionale na Kwirynał do Pałacu Papieskiego, (dziś siedziby prezydenta). W wyniku poszerzania ulicy kościół stracił wyburzoną, bo wystającą nazbyt fasadę i dwie pierwsze kaplice, a w wyniku jej pogłębiania, znalazł się kilka pięter powyżej ulicy i otrzymał fasadę teatralną. Jest to makieta portalu, z zamurowanymi, fałszywymi drzwiami, a obok, w specjalnej przybudówce znajduje się właściwa brama, a za nią piękna klatka schodowa, prowadząca do drzwi na drugim piętrze.
C.D.N.