Śmierć?

Anna, Rozmowy ze zmarłymi, cz. 2           

6 czerwca 1988 r. Mówi znany działacz polityczny, niewierzący:

            Wnioskowałem, że umieram, a jednocześnie zaczęło wzrastać przeświadczenie, że nie „ginę”, a „odchodzę”. Stało się ono wreszcie pewnością i wtedy zrozumiałem (jako że byłem ochrzczony i wychowany w rodzinie wierzącej, i uczyłem się religii w szkole), że stanę przed Panem naszym nieprzygotowany i że już na to za późno. Poznałem krewną (która chciała przyprowadzić kapłana), chciałem ją prosić o pomoc, o ratunek, ale moja rodzina – moje dzieci! – usunęły ją. Ogarnęła mnie rozpacz, bo zrozumiałem, że ich postawa jest skutkiem mojej, że ja sam sobie jestem winien i zbieram plony swego wyboru.

Poznałem, że zmarnowałem życie przeciwstawiając się prawdzie i służąc jej wrogom. Chociaż ja sam z Bogiem nie walczyłem; wystarczy, że pominąłem Go i zignorowałem jedyny sens, jedyną drogę właściwą i opowiedziałem się za tymi, którzy chcą zniszczyć Boga w sercach ludzi i tym samym zamknąć im drogę do Prawdy, jak zamknąłem ją dla siebie i rodziny.[…] Wiedziałem, że już nic zrobić się nie da, by sprostować, zaprzeczyć, przyznać się do błędu.[…] Wiedziałem, że słusznie należy mi się wyrok potępienia. Ale ci inni, którzy zginą przeze mnie! Ogarnęło mnie przerażenie. Zacząłem prosić Boga (bo wiedziałem, że On jest i będzie mnie sądzić) za tych, wobec których zawiniłem, i błagać, by ich ratował.

Wtedy zobaczyłem Pana naszego, Jezusa Chrystusa. Był w koronie cierniowej, w czerwonym płaszczu obszarpanym u dołu, z plamami krwi. Pod płaszczem, rozchylonym na piersiach, widać było nagie ciało pokryte sińcami, ranami i zaschłą krwią. Patrzył na mnie wzrokiem pełnym współczucia i zrozumienia, nie jak sędzia, a jak przyjaciel […]

Zapytał:  – Żałujesz?

Byłem wstrząśnięty, przerażony takim obrazem, bo była w Panu naszym wielka czystość, niewinność i spokój, a jednocześnie krew spływała z  czoła, po policzkach i wzdłuż szyi kroplami i strumykami.

Wykrzyknąłem: Tak! Tak! Tak! Jezu, ratuj ich, bo zginą przeze mnie!

Pan powiedział: A ty?   

Z taką serdeczną troską, że zdumiałem się.[…]

– Teraz, kiedy Mnie poznałeś, czy chciałbyś być ze Mną?

 To było dla mnie straszliwym bólem, bo w jednej sekundzie zrozumiałem, że oddałbym całe swoje minione życie za możliwość bycia przy Panu, że być z Nim nie mogę i że odtąd cała wieczność będzie dla mnie nieskończoną tęsknotą i rozpaczą. Nie byłem w stanie nic powiedzieć, a Jezus zapytał:

– Czy kochałeś ludzi? Czy starałeś się im pomóc? Czy pragnąłeś ich dobra?

[…] Za mało. Mogłem więcej. – I to była prawda.

Jezus odpowiedział: – Nikt nigdy nie zrobił tyle dobrego, ile mógł, ale ty, synu, chciałeś, prawda?

To słowo „synu” spowodowało, że zalała mnie wdzięczność połączona z zachwytem i zdumieniem, że On, odepchnięty przeze mnie, znieważony, przyznaje się do mnie. Zbudził się cień nadziei, a Pan szerzej rozchylił płaszcz i wypowiedział swój wyrok:

–  Patrz, oto jest cena twojego ocalenia. Wykupiłem cię i drogo zapłaciłem, abyś mógł żyć. Dlatego synu, że cię kocham. Od początku swego istnienia byłeś i jesteś kochany. Krew ojca usprawiedliwia syna.

Pan nasz przemienił się. Stał się jaśniejący, promienny, szczęśliwy – tak pełen majestatu, że upadłem Mu do nóg, ale nie śmiałem dotknąć stóp. Ogarnęło mnie takie szczęście, że miałem wrażenie, że zginę, rozpadnę się, przestanę istnieć. […]