W tych dniach moje rozważania na temat „Las Meninas” i małej infantki opublikował portal Niezła Sztuka, wzbogacając je wspaniałymi reprodukcjami. Tu podejmuję ten sam temat, ale omawiam go nieco szerzej. I dzielę na dwie części.
Część 1
Obraz ten od dawna wisi w Prado, jest dobrze znany i podziwiany. Wyszedł spod pędzla Diega Velasqueza w połowie XVII wieku, ale wtedy nazywał się „Obraz familii” i tytuł ten był o wiele trafniejszy od obecnego, nadanego dwieście lat później. Twierdzę tak, ponieważ w starych rachunkach warszawskiego dworu królewskiego, dokładnie z połowy lat 50-ych XVII wieku, znalazłam analogiczne określenie „familii” w rubrykach wypłat dotyczących grup jednorodnych, jeśli tak można powiedzieć, pracowników dworskich. Była więc „familia pokojowców”, „familia kuchenna”, „familia stajenna” i wiele innych. Dlatego pierwotna nazwa obrazu, jako wizerunku familii w scence z życia dworu, wydaje mi się o wiele bliższa prawdy. Malarz zmieścił tu przecież całkiem sporą gromadkę dwórek, także marszałka dworu i karły, a historycy zdołali zidentyfikować wszystkich.
Główną postacią jest infantka Margarita i to przy niej krzątają się dwie dwórki. Przed królewną przyklęka doña Maria Augustyna Sarmiento, podając jej w czerwonym dzbanuszku jakiś napój. Nad rytuałem czuwa ochmistrzyni, Marcela de Ullola, za nią stoi ochmistrz, Diego Riuz de Azcona. Wszystko to są naturalnie osoby wysoko urodzone. Obok infantki stoją towarzysze jej zabaw – karlica Mari – Bàrbola Asquin, sprowadzona z Niemiec (jako Barbara), i włoski liliput, zgrabniutki i uroczy don Nicolasito Pertusano, chłopczyk z arystokracji, co go jednak nie ochroniło przed losem dworskiej zabawki. U stóp chłopca drzemie pies, który się wabił Yago.
Ale to jeszcze nie wszyscy. Ze schodów w głębi scenę tę obserwuje marszałek dworu królowej, zarazem zarządca manufaktury tkackiej, zidentyfikowany jako José Nieto y Velàzquez, a lustro na ścianie pokazuje jeszcze obecność dwojga rodziców infantki, Filipa IV z małżonką.
Nie wymieniłam jednak kogoś dla nas najważniejszego, dla nas, bo nie dla ówczesnego dworu: mam na myśli samego malarza. Dokonując drobnego, rzec by można, nadużycia, trafił na obraz także i on: wymknął się ze swego miejsca obserwatora, gdzie byłby – jak zawsze – niewidoczny, i stanął z boku i nieco z tyłu portretowanych, a twarzą zwrócony w stronę pary monarszej. Uciekł się do małego podstępu w kompozycji – gdyby naprawdę stał tam, gdzie my go widzimy, nie mógłby być autorem tego obrazu.
„Las Meninas” jest dowodem ogromnej biegłości warsztatowej artysty, ponieważ bogactwo planów, niezwykła głębia wyczarowana na kawałku płaskiego płótna są nadzwyczajne. Ale ja chciałabym zwrócić uwagę na coś innego, uzupełnić niejako wizerunek małej infantki i jej ojca.
Velasquez był zobowiązany do wykonywania co roku portretów kolejnych dzieci królewskich. Musiał malować króla, jego małżonki, i jego dzieci – taki był jego obowiązek jak nadwornego malarza. Na wszystkich tych portretach twarze zarówno królewskich rodziców, jak i ich pociech przeważnie są nieruchome, poważne, często smutne. Dzieci stoją jak skamieniałe, mizerne, blade. Wydawało mi się, że te dzieci są nieszczęśliwe, bo – jeśli to prawda, co czytałam, nie wolno im było przebywać na powietrzu, biegać swobodnie po ogrodzie; były na to za wysoko urodzone. A co to za dzieciństwo spędzane tylko w dusznych komnatach zawieszonych ciężkimi kotarami? Skąd czerpać energię i radość życia? I zawsze im współczułam.
c.d.n.