Halina Fabiani – Zabłocka
Z Pawiaka na Palmiry
Wojenne losy warszawskiego prawnika i działacza konspiracji, Tadeusza Fabianiego, we wspomnieniach żony
Rok 1940. W piątek, 29 marca wieczorem Tadzik siedział, jak to już od pewnego czasu robił co dzień, przy małym, brydżowym stoliku i rozkładał, liczył, układał w kupki stemplowane banknoty stuzłotowe. Było tego tak dużo, że jak mi podał sumę, przeraziłam się. Astronomiczna liczba!
– Musi ci być przyjemnie, że do twego męża mają ludzie takie zaufanie – powiedział.
Skończył, wypełnił po brzegi teczkę i wypchaną zostawił na krzesełku przy stoliku.[1]
W sobotę, 30 marca skoro świt budzi nas dzwonek do drzwi frontowych. Taki gwałtowny, niemiecki dzwonek. Poderwaliśmy się oboje, ale ja powiedziałam:
– Nie, zostań, ja otworzę – i pobiegłam. Już walili kolbami w drzwi. Tadzik już był przy mnie. Wtargnęła cała banda, siedmiu niemieckich żołdaków i jeden cywil w eleganckim skórzanym płaszczu, Żyd. Przekładał on słowa Niemca na język polski.
– Tadeusz Fabiani? – spytał Niemiec.
– To ja – odpowiedział Tadzik.
– Należy pan do tajnej organizacji – przetłumaczył szybko cywil, chociaż Tadzik znał niemiecki.
– Nie należę do żadnej – powiedział Tadzik po polsku.
– To skąd pana nazwisko w spisie? – spytał ironicznie gestapowiec.
Najbliższym pokojem, na lewo z przedpokoju, był gabinet Tadzika. Część bandy wpadła tam i zaczęła grzebać w biurku przewracając wszystko do góry nogami. Znaleźli plakat z Gdańska z jakiejś kawiarni czy restauracji, że „Psom i Polakom wstęp wzbroniony”. Reszta zaś poszła w głąb mieszkania, rozpełzła się i tam robiła to samo. Kiedy w pewnej chwili coś do Tadzika powiedziałam, zwrócili uwagę, że nie wolno nam ze sobą rozmawiać. Cywil siedział na krzesełku i tylko patrzył przed siebie, a właściwie, jak się okazało, pilnie nas obserwował.
Ja, widząc, że gestapowcy grzebią w szafie, nie patrzą na mnie, zaczęłam trochę porządkować łóżka, zarzucając jakąś bieliznę na krzesełko. Na to nieszczęsne krzesełko z teczką Tadzika. Cywil po chwili podniósł się, podszedł do krzesełka i zaczął z powrotem odrzucać wszystko na łóżko. Nie wszystko, bo nie teczkę…
Już nie pamiętam, czy szukali dalej. Dość, że Tadzika zabrali. Włożył jesionkę i czapkę narciarkę, wyjął z kieszonki zegarek, położył go na nocnym stoliku, pierścionki zatrzymał – i wyszedł pod eskortą.
Poszłam za nimi. Z bramy zobaczyłam, jak Tadzik wsiadł do jednego z samochodów osobowych stojących po drugiej stronie ulicy.[2] Jeden z żołdaków, ten jak mi się zdawało najważniejszy, stał jeszcze w bramie, więc go spytałam, jak się nazywa, bo będę chciała interweniować. Cywil powtórzył mi odpowiedź:
– Lepiej by dla pani było nie dopytywać się.
Odjechali. Wróciłam do domu i dopiero wtedy zaczęłam strasznie płakać. Zawładnęła mną myśl, że oni go zabiją, choć wtedy to nie było jeszcze takie powszechne. Co prawda Wawer[3] już był za nami.
Przyszła zgryzota, że to przeze mnie. A komuż bardziej zależało na nim niż mnie? Czy można było bardziej kochać? Mam jakieś bardzo wyczulone nerwy, kilka razy zdarzyło mi się przeczuć nieszczęście, więc trudno mi się było opanować mimo perswazji szwagierki[4] i teścia. Wszyscy oni u nas wtedy mieszkali, bo dom rodziców męża na Pradze przy Dworcu Wschodnim został uszkodzony bombą[5], a szwagierka z półtoraroczną córeczką Basią nie miała po co wracać do Gdyni, bo męża zabrało gestapo, a mieszkanie zajęli Niemcy. Była też wtedy u nas moja matka[6], ale ja zostałam sama, zupełnie sama z dwojgiem własnych dzieci i siostrzeńcem, którego rodzice [7] byli gdzieś w obozach i więzieniach na Wschodzie. Córeczka – rok i miesiąc, syn – sześć lat, siostrzeniec – niecałe trzy.
Po jakimś czasie się opamiętałam i zaczęłam się zastanawiać, co można zrobić. Wiedziałam, że niedawno wypuszczono z więzienia zaprzyjaźnionego księdza Edwarda Detkensa, chrzciciela naszej córeczki. On będzie wiedział, coś mi doradzi, coś powie. Pobiegłam do kościoła Św. Anny. Niestety – ksiądz Detkens parę godzin wcześniej został ponownie aresztowany. Jak się okazało tego dnia wzięto około dwóch tysięcy osób, w tym wiele spośród inteligencji, wiele naszych znajomych.[8] Byłam bezradna.
Minęło jakieś kilka tygodni. Siedziałam w pokoju przylegającym do przedpokoju kuchennego. Słyszałam, jak służąca otwierała drzwi wejściowe i że ktoś wszedł, a po chwili pukanie do mnie. Weszła jakaś pani, zamknęła za sobą drzwi i w zupełnym milczeniu podeszła do mnie i pokazała mi na otwartej dłoni maleńką, może centymetr na trzy centymetry karteczkę, na której ręką mojego męża było drobniutko napisane jego imię, nazwisko i adres. Szeptem spytała: – Poznaje pani to pismo? Zawahałam się z odpowiedzią; pismo było wykaligrafowane i tak drobne, że nieco zmienione, ale raczej z ostrożności powiedziałam, że nie.
– Jak to? – zapytała- Nie poznaje pani pisma swojego męża?
Po chwili powiedziała, że są na Mokotowie, że nie są głodni, tylko cierpią chłód. Zakończyła mówiąc, że jak będzie miała nowe wiadomości, da mi znać. Nie przyszła nigdy więcej.
Ale zaczęły mnie dochodzić słuchy, że ludzie znajdują swoich bliskich na Pawiaku. Zaczęłam chodzić pod Pawiak. Jakież tam tłumy! Jaki rejwach! We wszystkich oknach głowy więźniów. Wielu coś krzyczy do kogoś na ulicy, wielu z ulicy coś im odpowiada albo o coś pyta, jedni się złoszczą na drugich, bo przez nich nie słyszą swoich bliskich. Coś strasznego! Po prostu piekło!
A pośród tego tłumu kilku policjantów, przeważnie dwóch. I tam, gdzie oni akurat byli, ludzie udawali, że ich to wszystko nic nie obchodzi, dopiero jak odeszli dalej, zaczynała się rozmowa a właściwie wrzask. Trzeba się było przecież porozumieć ze swoimi tak nagle wyrwanymi z domu, tyle im trzeba było powiedzieć, o tyle zapytać i to prędko, bo policjanci zaraz wrócą, więc trzeba było przekrzyczeć innych, nie było rady.
[1] Mowa o konspiracyjnej akcji w odpowiedzi na zarządzenie władz okupacyjnych, że tylko banknoty ostemplowane przez urzędy niemieckie zachowają ważność.
[2] Przyjechali po T.F. pod eskortą.
[3] 27 grudnia 1939 r. Niemcy w Wawrze rozstrzelali 106 mężczyzn. To była jedna z pierwszych masowych egzekucji w Polsce.
[4] Ireny Fabiani- Madeyskiej, już wtedy wdowy, o czym nie wiedziała: Taddeo Madeyski, Włoch polskiego pochodzenia, budowniczy Gdyni, zginął w jesieni 1939 r. w Piaśnicy.
[5] Teść Mamy, Wacław Fabiani był naczelnym inżynierem parowozowni na Dworcu Wschodnim, węźle kolejowym zbombardowanym na początku wojny.
[6] Wiktoria z Brzozowskich Cieszewska – przyjechała z Wilna latem odwiedzić tylko córkę, przywiozła ze sobą wnuka po drugiej córce, Irenie. Wojna i najazd Rosjan 17 września, odcięła im drogę powrotu.
[7] Irena i Jan Chodakiewiczowie zostali w Wilnie zaaresztowani przez NKWD.
[8] Była to akcja w ramach wielkiego programu AB, likwidacji polskich elit inteligencji.
c.d.n.